Miałem szczęście do mądrych pedagogów w szkole podstawowej i średniej. Dzięki temu, że przynajmniej 2 razy w roku były organizowane wyjazdy do teatru. Wtedy byłem szczylem i myślałem, że fajnie, bo będzie wypad do Krakowa i kupię sobie The Wall Pink Floydów w Music Cornerze na Jana... Ale teraz to procentuje.
Cała ta fatyga- kupienie biletu, wyjście z domu i pojechanie do innego miasta wzmacnia odbiór. Dlatego ludzie chodzą do kina. A w teatrze jeszcze jest poczucie, że gra rozgrywa się na twoich oczach i aktorzy dzielą z tobą to samo powietrze. Dodając jeszcze poczucie, że rozgrywa się to w bardzo starym mieście, ma się efekt nie do podrobienia i dający żyć nim przez przynajmniej kilka dni.
Zmęczony komediami sytuacyjnymi z Bagateli, razem z Dorotą wybraliśmy się do Teatru Starego. Zależało nam na tym, by to nie była klasyka i żeby dotykało czegoś smutnego. Właściwie to była moja sugestia. Nie masz tego dość w pracy?- zapytała. W pracy nie mogę odwrócić wzroku, myśli. Ne mogę się schować, kiedy chcę- odpowiedziałem. No tak, tu możesz być wolny od reguł i bardziej dla siebie. Wiedziała co mam na myśli.
Auto da fé

Wybór padł na Auto da fé- przeniesiona na scenę książka Eliasa Canettiego. Bohaterem powieści jest profesor Piotr Kien (grany przez Jana Peszka), naukowiec, światowej sławy sinolog; odludek, który żyje w świecie książek, tracąc kontakt z emocjonalnym wymiarem życia, mogącym urealnić znaczenie jego fobii i lęków.
Próbuje. Wiąże się z Teresą (Iwona Bielska), pod wpływem chwilowego zauroczenia jej czułością względem jego pasji, którą są książki. Ten impuls staje się jednak początkiem jego i jej tragedii.
Być może koniecznej, nieuniknionej. Na oczach widza rozgrywają się kolejne odsłony ich życia. Coraz bardziej widoczne są ich wzajemne niedostatki, braki i to, jak je zastępują obsesjami, uporczywymi myślami, oskarżeniami, a w końcu i paranojami.
Talent aktorski pozwolił zgromadzonym na widowni osobom śmiać się z tej makabrycznej wręcz historii, ale też śmiać w określonych momentach i do pewnego czasu. Mnie poruszyło wiele. W głowie mam kilka, jak nie kilkanaście elementów, rozrzuconych niczym puzzle. Samotność, pogarda do innych idąca w parze z pragnieniem bycia wśród ludzi, szukanie zadowolenia w ucieczce w świat rzeczy martwych, nieuchronność zderzenia się z własnymi lękami. I to, jak można tkwić przy przekonaniach, które okazują się błędne, a z jaką zapalczywością można ich bronić. Kien miał w rękach wszystkie odpowiedzi; był osobą ze wszech miar wykształconą i posiadał wiedzę, a odczytywał ją niepełnie. Oskarżał Teresę o prymitywizm, tymczasem to ona umiała uzewnętrzniać swoje potrzeby, on się ich wyrzekał i kierował na tory szaleństwa i samozagłady. Kurczowo trzymając się tego, co miał- w strachu, że może to stracić. Tylko co? Tożsamość, szacunek? Teresa zaś przerzucała na męża swoje popędy agresywne, nie umiejąc przyznać się przed sobą do własnego cienia.
Ciągle zaskakujące jest to, że żyjąc obawami, jak inni nas odbiorą tak naprawdę uciekamy przed myślą, że sami przestaniemy się poważać, a inni ludzie są "tylko" aktorami odgrywającymi swoistą psychodramę, mającą nam unaocznić zmaganie się z samym sobą.
I jeszcze jeden puzzel, który wraca do mnie ostatnio dość często. Lęk przed "piekłem nizin społecznych", jak to napisano w recenzji, którą za chwilę zapodam. Burdelu, brudu, alienacji. Czy trzeba go przejść, bo nie da się uniknąć upadku? O to chodziło w drodze na Golgotę? Albo w Boskiej Komedii? Straszniej doznać swoich niedostatków w związku, niż na brudnej bezdomnej ulicy? Bo domniemane upokorzenie i zranienie ze strony tej jednej osoby- kochanka, męża/żony czy innego powtórzenia bliskości z matką, głównie rozgrywające się jednak w wyobraźni, boli dotkliwiej, niż cokolwiek inne.
Coraz bliżej jest mi do tego, że dzielimy jednak tę samą lekcję. The Wall Pink Floydów o tym samym traktuje przecież.
właściwa recenzja