Dla mnie śmierć Michaela to nie jest "spadnięcie z piedestału" czy też "czepienie się ostatniej deski ratunku" jak to określiłaś.Louie wrote: Michael był w ich życiu kimś ważnym. Kimś? Chyba bardziej Czymś niż kimś. Czymś w dobrym tego słowa znaczeniu. Jakąś ideą, marzeniem, iskrą nadziei... ikoną. Czymś bardziej ze świata wiary i wartości, niż realnego świata ludzi. Stał dla nich ponad wszystkim i wszystkimi innymi. Stanowił wartość samą w sobie. I nagle? Michael umiera. Jak mógł umrzeć? To nie do zaakceptowania. To tak jakby udowodnić Katolikowi, że Chrystus nie był Bogiem. Wtedy cały świat się wali. W takiej sytuacji tego po prostu nie można dopuścić do siebie. Człowiek złapie się każdej deski ratunku tylko po to by w jego życiu nie zapanował chaos. By Idea nie spadła z piedestału.
Po prostu nie zgadzają mi się pewne rzeczy i tyle. Nie wmawiam nikomu, że Michael żyje czy też nie. Sama nie wiem jaka jest prawda. Pewnie, że bardziej racjonalne jest przyjąć, że odszedł. Pewnie taka jest rzeczywistość.
Tak naprawdę nikt z nas nie wie na 100% jak jest.
Ale dlaczego ktoś, kto zastanawia się jak jest, ma być uważany za kogoś kto oszukuje samego siebie? Nie wmawiam sobie, że Jackson żyje. Nie próbuję na siłę wmawiać innym. Ale skoro jest sporo nieścisłości, to co mi szkodzi próbować zastanawiać się, czy coś się za tym kryje. Nikomu nie wmawiam co ma czuć, co uważać. Ale przecież mam prawo myśleć i zastanawiać się nad wieloma rzeczami.
Przecież, to że ja się zastanawiam, nie powoduje że robię krzywdę Tobie; więc pozwól mi. Bez oskarżania i mieszania w to Boga. Bo to zdanie o Chrystusie i Bogu, to chyba zbyt daleko posunięte zestawienie.
Nie bardzo rozumiem, dlaczego beliversów stawiasz w jednym szeregu z brukowcami, które wiadomo jak traktowały MichaelaLouie wrote: Michael był człowiekiem, o czym tak wiele osób zapominało. Wszyscy, którzy nazywali go monstrum... wszyscy którzy twierdzili, że się rozpada... wszelkie brukowce. Wszyscy oni zapominali o tym, że Michael nie jest kukiełką, lalką z porcelany... zapominali, że jest żywą istotą, która czuje, cierpi, przeżywa każde ich słowo.

To temat "fani o fanach", więc bezcelowe jest chyba mieszanie tutaj paparazzi.
A to, że Michaeł to człowiek; to myślę że nie trzeba przekonywać tych, którzy go kochali i podziwiali. A o brukowcach nie będę się tu wypowiadać, bo to nie ten temat, a z resztą nie warto.
Louie wrote: Dla mnie, jak i sądzę dla wszystkich którzy próbują podejmować dyskusję z beliversami, człowieczeństwo Michaela było kluczowe.

Z tego zdania wychodzi, że dla beliversów człowieczeństwo Michaela się nie liczyło. Było ważne jedynie dla Ciebie i tych, którzy z beliversami dyskutują.
Robisz jakiś bardzo dziwny podział. Mur; z jednej strony Ty i Ci, którzy dyskutują z wierzącymi, że Michael żyje a po drugiej stronie barykady - beliversi.
Uważam, że poszłaś za daleko w tym co napisałaś. Michael zawsze powtarzał "I'm only human" i myślę, że każdy prawdziwy fan to wie. Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę z tego co piszesz i jak to boli beliversów

Jeśli ktoś nie widział w Michaelu człowieka, czy może być jego fanem?
A beliversi to fani...tak przynajmniej mi sie wydaje. Choć jak widzę, po niektórych postach, nic już nie jest pewne.
Może nie jestem takim zdeklarowanym beliversem; ale nie wiem czy akurat to, że ktoś widzi wokół śmierci Michaela, wiele nieścisłości, jest wystarczającym powodem by określać go mianem osoby, która nie pozwala komuś odejść i każe się tlumaczyć Michaelowi z tego, że jako człowiek ma prawo do śmierci. Nie uważam, by Michael musiał się tłumaczyć nam z czegokolwiek. Nie miał takiego obowiązku. Żył swoim życiem i mógł z nim robić co chciał. Nikt nie miał prawa, mówić mu co ma robić, a już na pewno nie fani, którzy z nim nie żyli na co dzień, a większość "znała go" jedynie z TV.Louie wrote: Dlatego tak ważne jest dla mnie jego prawo do śmierci. Prawo dane każdemu człowiekowi. Prawo do tego by odejść. Tak po prostu, nie tłumacząc się nikomu. Bo jego życie było życiem wspaniałego, choć niepozbawionego wad, człowieka. To nie powieść, nie show, nie historia biblijna.
Stąd budzi się we mnie chęć protestu, gdy ktoś mitologizuje Michaela. Gdy ktoś zaczyna w niego wierzyć niczym w jakiegoś świętego. Gdy ktoś przesuwa go do świata marzeń i idei. Gdy Michael staje się dla kogoś wyimaginowanym przyjacielem (wiem, nieco za daleko posunięte porównanie, jednak w tym kierunku zmierzają „believersi”).
Nie uważam go za świętego. To normalny facet, z wieloma wadami. Nie zachowywał się jak święty i nim nie był. Nie robię z niego bądź z rzeczy związanych z nim, jakichś ołtarzyków, nie wywyższam ponad innych ludzi.
Ale nie zmienia to faktu, że zawsze będzie kimś (nie czymś) ważnym w moim życiu.
Może miałaś dobre zamiary, pisząc ten post, ale ja trochę poczułam sie tak, jakbym dostała policzek. Może nie jestem stricte zagorzałym beliversem, ale jestem fanką.
Poczułam, jakbyś twierdziła że fan uważa Michaela za kogoś kto jest wyżej niż Bóg. Przecież to dwie różne sprawy. Tego się nie da porównać.
Również uważam, że "był jednym z nas". Nie Ty jedna wiesz, że czuł, że cierpiał gdy słyszał różne rzeczy o sobie i że miał słabości. Miał je i owszem. Miał prawo je mieć. Musimy pozwolić mu na nie, bo każdy człowiek je ma. W tych kwestiach, Michael niczym innym nie różnił się od Ciebie czy ode mnie.
Michael to dla mnie cudowny artysta. Podziwiam go jako artystę i człowieka, ale nie modlę się do niego
