Eskapizm.
Nie wiedziałam, co pisać w tym temacie do interpretacji tekstu, bo już prawie wszytsko zostało powiedziane (łącznie z zabawną i nietuzinkową interpretacją
Speed Demona) i myślałam, że ten odcinek IT sobie podaruję, ale patrzę, post
kaema.
Eskapizm. To jest słowo-klucz.
Śpiewać nie umiem, ale jestem bardzo wrażliwa, jesli chodzi o muzykę. Muzyka, szczególni,e gdy słysze ja w miejscach publicznych, potrafi mnie wyprowadzić z równowagi albo bardzo ucieszyć. Czasem ktoś coś do mnie mówi, ja nie słucahm, bo w oddali, w tle, leci jakaś piosenka. Nie skupiam sie na słowach rozmówcy, ale na tekście piosenki, rytmie, melodii. To brzydko, ale tak miałąm od zawsze.
Długo nie potrafiłam zdefiniować roli muzyki w moim życiu i tez roli tańca a tańczyc lubię. I jak tak siedziałam w te poprzednie wakacje, czytając wywiady z Michaelem, to tam ciagle sie przejawiał ten
eskapizm. I wtedy pomyślałam sobie: THIS IS IT! Muzyka pozwala mi uciec, odlecieć. Zawsze ją włączałam, kiedy było mi źle, ale też kiedy sie cieszyłam. Miałam różne problemy będąc nastolatką i wtedy miałam taki okres, że słuchałam dużo muzyki klubowej. Tam nie jest ważny tekst, ale beat. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że gdyby nie muzyka, to mogłabym spokojnie popaść w nałogi. Ta całą ucieczka od rzeczywistości czasem działa troche jak narkotyk. Ja się potrafię muzyką "naćpać", jak już wejdę do klubu i potańczę z 20 minut, to wpadam potem w jakis trans, nie wiem co sie dzieje, nie kontaktuję i nie da się mnie ściągnąc z parkietu. Tak było zawsze, poczynając od kolonijnych czy szkolnych dyskotek. I nie ma to nic wsólnego z alkoholem, mało piję, nie palę, nie wdycham/ nie biorę żadnych wspomagających substancji.
W wakacje miałam pewne rodzinne problemy, a wtedy co tydzień w jednym z klubów nadawali MJ Party. Byliśmy z mężem prawie zawsze, bo trzeba było sie odstresować. Stoisz na parkiecie, sztuczne światło, ogłuszający beat i jak cię to już porwie, to nie masz wyjścia. Lecisz jak Dorotka z The Wiz, jesteś w środku tornada
Tańczysz i jest dokładnie tak jak mówił Michael-jesteś tym beatem, tym basem, tymi klaiwszami, tymi smyczkami czy czym tam jeszcze. Ciebie już nie ma, wsiąkłeś, wszystko, co Cię otacza zniknęło, liczysz się tylko ty i to, co słyszysz. To jest twoja nowa rzeczywistość. Nie ma innych kwestii czy problemów. Ty i muzyka to jedność, a tą jedność wyrażasz w tańcu i nieważne, jak tańczysz. Robisz to tak, jak dyktuje ci serce. Miałam tak zawsze, zrozumiałam to dopiero niedawno. Przyznam szczerze, że raz miałam kompletny odlot, przy TDCAU tak się wczułam, że jak się skończyło, to nie mogłam ustać na nogach, czułam ogromny fizyczny ból nie wiadomo skąd, nic wcześniej nie piłam, dobrze się cały dzień czułam, a to był dopiero początek imprezy! Siedziałam 15 min. zgięta wpół przy stoliku jak jakieś zombie, zanim do siebie doszłam, już myślałam, ze mąż mnie będzie musiał reanimować.
Ten eskapzim to naprawde nie są żarty, czasem można przegiąć
Jak już wtedy po zapoznaniu się z różnymi źródłami i odniesieniu pewnych wypowiedzi do tego, czego ja w swoim życiu doświadczyłam, pomyślałam sobie, że jestem Panu Bogu bardzo wdzięczna za to, że kiedyś urodził się ktoś taki jak MJ. Że on był naprawdę darem dla świata, choć przecież darem dla świata jest każdy z nas. Jak miał przyjśc na ten świat po to, by dawać ludziom chwilowe zatracenie w muzycę, tą ucieczke od problemów, o której pisał
kaem, a co więcej, Michael zdawał sobie z tego doskonale sprawę, że to jest właśnie jego zadanie, to naprawdę jestem pełna podziwu, że to wszytsko w taki sposób zadziałało. Bo ja jestem przecież jedną z milionów, którzy czują to samo.
Ostatnio oglądałam koncert Shakiry z trasy Oral Fijacion z 2007 r. Koncert w Miami, publicznośc-prawie sami Latynosi, zresztą artystka mówiła prawie cały czas po hiszpańsku, rzadko się siliła na angielski. W Miami mieszka mnóstwo Kubanczyków, bo jak juz sie ucieknie z Kuby, to na Floryde najłatwiej. Pokazywali tam publiczność, jak to na każdym filmowanym koncercie. Całe rodziny, rodzice z dziećmi, nastolatki, czasem nawet zdarzali się starsi ludzie. Widac było ich spracowane twarze, to, że większość sie wystroiła na ten koncert jak do kościoła a i pewnie niejeden musiał na to wydarzenie oszczędzić. Latynoscy imigranci nie pracują w USA na kierowniczych stanowiskach, to najczęściej robotnicy albo niższa klasa średnia. Atmosfera tego koncertu była wspaniała, ludzie tańczyli, śpiewali razem z Shakirą, klaskali, trzymali się za ręcę, ona w ogóle jest koncertowo o niebo lepsza niż w teledyskach i studiu, ma powera i potafi porwać na sobą tłum, grając na gitarze, biegając po scenie na bosaka i śpiewając wszystko na żywo. To jeden z najlepszych koncertów, jakie kiedykolwiek oglądałam. To była fiesta i dzika radość. Ucieczka od różnych problemów, od tego, że jest ciężko, że praca jest ciężka, że nie płacą im kokosów a trzeba jeszcze wysyłać pieniądze rodzinie, do kraju, gdzie wszystko jest na kartki i jeśli cokolwiek zmieniło się od 50 lat, to na gorsze. Część tamtych ludzi pewnie w ogóle jest w USA nielegalnie. Ale miałam wrażenie, że wiekszość się tym zupełnie nie przjejmowała. Bo ta dziewczyna z Kolumbii, ktoś z takiego samego kręgu kulturowego, co kubańscy imigranci, którzy stanowili tam 90 proc. publiczności, pozwoliła im uciec i dać sie porwac zabawie. Choć na chwilę, choć na te dwie godziny. Przez te dwie godziny wielu tamtych fanów było podnoszonych na duchu. I to było piękne. To był
eskapizm.