kaem pisze:Lubicie dzieci?
Lubię dzieci, ale nie wiem, czy dzieci lubią mnie. Chyba tylko trochę. Nie mam pojęcia, jak zachowywać się w stosunku do dzieci. Sa na świecie ludzie, którzy jakoś tak naturalnie gromadzą wokół siebie dzieci, dzieci do nich lgną. Nie tylko Michael był przykładem kogoś takiego, takie osoby zna każdy z nas. W tym roku zaczęłam praktyki w podstawówce z racji studiów. Jestem w parze (jeden tydzień jedna prowadzi lekcję, drugi tydzień druga i obserwujemy się nawzajem) z koleżanką, która jest właśnie takim magnesem przyciągającym dzieci. Moje szkolne dzieci trochę mnie chyba lubią, cieszą się razem ze mną, żartują, angażują się w zabawy które im wymyślam, żeby ten angielski był dla nich atrakcyjny, ale i tak widać, że wolą Panią Justynkę od Pani Kasi... No trudno... Choć w sumie i tak wolę dzieci starsze, 8-10 letnie od zupełnie małych. Z tymi zupełnie małymi kompletnie nie potrafię się obchodzić. Nie mam rodzeństwa, nigdy nie opiekowałam się żadnym dzieckiem. Mam półtorarocznego kuzyna, który jest teraz oczkiem w głowie całej rodziny i lubię go, lubie patrzeć jak sobie biega po pokoju, zagląda w różne kąty, dotyka nowych rzeczy, próbuje bawić się z psem i zjada makaron palcami :) Ale ja go tylko obserwuję, no może czasem pogłaszczę po głowie. Jak był mniejszy nie potrafiłam jakoś wziąć go na kolana tak jak inni, "pogaworzyć" z nim (wszyscy dorośli robiący te wszystkie "a ciu ci ciu ciu" do dzieci wydają mi się idiotyczni...), nawet nie umiałam go porządnie trzymac na rękach, bałam się, że mu coś niechcący zrobię, więc wolałam nie ryzykować. Kąpanie i przewijanie to dla mnie zupełna abstrakcja, nawet się do takich rzeczy nie zbliżam... Chciałabym mieć dzieci za kilka lat i mam nadzieję, że wtedy to wszystko się zmieni, że to tak jakoś naturalnie przyjdzie, że wraz ze staniem się matką ten strach minie, że będę umiała się zająć dzieckiem a nie tylko podziwiać na odległość
Ktos może pomyśleć, po co w takim razie jestem nauczycielką. Cóż, akurat w swojej pracy zawodowej stykam się wyłącznie z ludźmi dorosłymi, uczę w firmach i tam są moje "dzieci", średnio 30-letnie, 10 lat starsze ode mnie, ale nawet lubią, jak im mówię, że są moimi "dziećmi". Szefowie ich w korporacjach nie bardzo pieszczą, więc pani od angielskiego może na godzinę lub dwie do serca przytulić :) Wiadomo, że dorosłych uczy sie inaczej niż dzieci, ale nawet na "głupim" angielskim odkrywanie w sobie dziecka ma swoją zaletę i pomaga. Learn through fun :) Bawię się czasem z moimi uczniami na lekcjach, to nie jest oczywiście czysta zabawa dla samej zabawy, bo ma ukryty cel (dydaktyczno-metodyczny, no ale wybacznie, taka moja praca), ale na pewno chcę rozwijać ich wyobraźnię i kreatywność. Ludzie są zmęczeni pracą w bankach, korporacjach, gdzie nad głową wisi plan wynikowy, gdzie menadżer żąda ciągle więszej efektywności, gdzie się siedzi po godzinach w biurowcach, w których nie otwiera się ani jedno okno (bo teraz wszystko musi być "nowoczesne" i tylko klimatyzacja jest i po godzinie nie masz czym oddychać, zero koncentracji). Dlatego się staram, żeby nasze zajęcia nie były takie jak szkolenia, na które wysyłają ich szefowie: zrobić notatki, zaprezentować się, wyznaczyć cel, osiągnąć cel, zwiększyć efektywność... Nie chodzi tylko o to. Lubię patrzeć, jak moi uczniowie ucząc się i poznając obcy język odkrywają w sobie to ciekawe świata dziecko, jak się potrafią bawić i tym wszystkim cieszyć (a myślicie że po co są te wszystkie techniki nauczania typu acting out, role-plays, itd.?) i jak czasem prawie leżymy po biurkiem ze śmiechu.
Maria pisze:Jak być dorosłym a jednocześnie zachować dziecko w sobie?... i właśnie, nie być jednocześnie dziecinnym.
Włáśnie, to jest to. Nie być
childish, ale
childlike. Nie dziecinnym, ale dziecięcym. To jest właśnie to, o czym pisała
Amelia-ten przywilej dorosłości, gdzie już wiesz, co jest dobre a co złe, kiedy możesz świadomie wybierać i podejmować decyzje i już wiesz, jaka jest różnica między childish i childlike. Michael nie był pierwszym który stawiał dzieci za wzór. Sam zreszta mówił, że jest bardzo przywiązany do fragmentów Ewangelii, gdzie Jezus bierze dziecko, stawia je przed apostołami i mówi im, że mają być jak ono a w innym fragmencie mówi, że mamy wierzyć jak dzieci. W moim przekonaniu zachowywanie dziecka w sobie to nie tylko ciekawość świata, ale przede wszystkim wiara w dobro, brak uprzedzeń. Dzieci same z siebie nie zakładają, że drugi człowiek jest zły. To my zaszczepiamy w nich nieufność, uprzedzenia, nietolerancję. Chodzi więc chyba o to, by z taka prostotą i miłością podchodzić do drugiej soby i do świata, choć to dla nas dorosłych bardzo trudne.
ula pisze:Lepsze życie. Pod warunkiem, że w tym doczesnym poświęcimy wszystko, że nie będziemy zachłanni, majętni, zazdrośni, zbyt dociekliwi, zbyt mądrzy i ogólnie zbyt. Że będziemy cierpieć z godnością nadstawiając drugi policzek, aby ktoś inny mógł nas poniżać lub nam dokopać.
Ja też nie jestem, ale tak zostaliśmy my katolicy religijnie „wychowani”, że asceza i umartwianie to podstawa egzystencji na rzecz tej lepszej tak naprawdę nikomu nie znanej przyszłości w życiu po życiu. Ale i tak nikt, tego nie przestrzega. Każdy stara się żyć pełnią życia, tak jakby jutro nie istniało.
Zrobił się chyba mały offtop, ale że jesteśmy tuż po Wielkanocy, to pociągnę.
Ula, to o czym piszesz to nie jest chrześcijańska religia, ale jej wykrzywienie. Umartwianie się i asceza pod przymusem, by dzięki temu trafić do nieba to myślenie średniowieczne. Ludzie bardzo często spłycają chrześcijaństwo do myślenia typu "jak będę dobry, to pójdę do nieba". To nie takie proste. Nie jestem teologiem, ale to niebezpieczny skrót myślowy. Jak jesteś w stanie pójść do nieba tylko dzięki temu, że jesteś dobry czy dobra, to po cholerę Jezus umarł w Wielki Piątek za nasze grzechy i zmartwychwstał w Weielką Niedzielę? Na co Ci jego ofiara, jeśli dasz sobie radę samemu, dzęki swoim uczynkom? Jasne, że wiara bez uczynków jest martwa, ale to uczynki powinny z niej wynikać, powinny byc jej owocami. Mamy czynić dobrze, bo się boimy Boga i ze strachu przed piekłem kochamy innych ludzi? A nie lepiej czynić dobrze, właśnie dlatego, że się Boga kocha, bo on nas też kocha i z miłości do niego chcemy, jak to się naszym forum mówi zaczynać każdego dnia od zmiany człowieka w lustrze? Czy strach ma być motywcją do czynienia dobra? Co ma być motywacja dziecka do tego, by było grzeczne i dobrze postępowało? Miłość ojca i dobre wzorce czy strach przed ojcowksim krzykiem i pasem? Wiesz, nie jestem katoliczką, tylko ewangeliczką (protestantką), ale z tego co wiem, to Kościół katolicki również, przynajmniej od Soboru w latach 60-tych mówi, że Bóg jest Miłością a nie surowym sędzią, który tylko czeka na twoje najmniejsze potknięcię, by z satysfakcją ukarać Cię po twojej śmierci albo już tu od razu na ziemskim padole. Papież Jan Paweł II chyba też raczej nie straszył ludzi mściwym Bogiem a raczej mówił o Bożej miłości, hasłem jego pontyfikatu było "Otwórzcie drzwi Chrystusowi". Papież Benedykt może już się ludziom nie wydaje taki sympatyczny jak jego poprzednik, ale w końcu parę lat temu napisał swoją pierwszą encyklikę "Deus caritas est", co znaczy "Bóg jest miłością". Zresztą dyskusja na temat tego, czy Bóg jest Miłością czy wielkim surowym sędzią toczy się w chrześcijaństwie przynajmniej od czasów Marcina Lutra, a więc już przeszło jakieś 500 lat
Jeśli ksiądz w Twojej parafii zamiast mówić o Bożej miłości i Ewangelii straszy ludzi piekłem, jeśli nie będą robić tego czy tamtego a robić to i to, to radzę zmienić parafię. Jednakże to, o czym piszesz, czyli asceza i umartwianie, by być zbawionym mało ma wspólnego z katolicyzmem, ba w ogóle z chrześcijaństwem, więc apeluję o niepowielanie stereotypów. Wiem, że niektórzy ludzie lubią straszyć innych Bożym gniewem, ale to nie wynik teologii czy dogmatów, ale ich własnych osobistych problemów.