Lika pisze:
Oo! A co Ty Krzysiek w Londynie porabiasz, jeśli wolno zapytać

?
(Czyżby Ania Maria Jopek wyruszyła w trasę?

)
A i owszem, wyruszyla. Ale minelismy sie ze soba o jeden dzien.
Tymczasem wciaz jestem w Londynie, gospodarze mnie opuszczaja i ida zarabiac ciezkie pieniadze, bo tu nie obchodza rocznicy uchwalenia polskiej konstytucji

. Wlocze sie wiec po miescie. Strasznie duzo ludzi wszedzie. Przez to czuje sie jak klon. Jeden z kilku milionow; w poczuciu, ze tych podobnych mi tu jest tysiace. Przytlaczajace. Czasem jednak znajduje ciche uliczki i robi mi sie jakos lepiej. A jak juz mam sie czuc odrealniony, to na cala pare na Camden Town. Niezwykle, jak w srodku
Lowcy Androidow. Te same brudne zapachy, futurepunki, azjatycki fast food, okraszony obficie gotykiem.
Chrzanow to male miasto. Tam moge byc swoj i nie rywalizowac usilnie. Miec spoleczna tozsamosc. Nie ma potrzeby bez przerwy walczyc i udowadniac i byc w nie szczerych znajomosciach. Raz wystarczy. I wszedzie jest pelno czytelnych odniesien do wlasnego zycia, bez mitow. Sa lasy czy laki (bez Freuda prosze) pare krokow od centrum. Londynczycy tez tego pragna- maja pelno miejskich parkow. I to jest i fajne i nie. Fajne, bo sporo ludzi, ta niespiesznosc, ktora na miescie dawno wyginela; ale i nie fajnie, bo kazdy jest tu przy sobie i nie ma komunikacji i pozytku z braku pospiechu i obecnosci ludzi. By wsrod ludzi podelektowac swoja samotnosc- to moze uwiesc. Nie ma przynaleznosci albo jest pozorna. I ta angielska psychopatyczna uprzejmosc, gdzie pod
thank you czy
excuse me slysze
mam cie w d*pie.
Warto poszerzac horyzonty- by przypomniec sobie, dlaczego jestem tam, nie tu.
Ale komunikcja angielska i ichniejsze komisy to swietna sprawa.
Na ciagle poszerzajacych mnie zawodowo kursach mowia nam, ze nerwica wyginela wsrod ludzi; ze zaburzenia osobowosci sa bardziej powszechne. Ostatnio slyszalem poprawke, ze nerwice, owszem- sa, ale na wsiach, w miastach- jak wyzej. To obserwacje psychiatrow, chyba sa na rzeczy. Sam sie zastanawiam, czemu tak uparcie udowadniam wyzszosc malych miast nad tlumnymi metropoliami. I wiem, dlaczego. Bo kiedys chcialem tu mieszkac- a zblizam sie do punktu w moim zyciu, w ktorym bedzie trzeba podjac decyzje. Czy wybrac pozorna wolnosc czy pozorne poczucie bezpieczenstwa, z konsekwencjami, ktore jakos dziwnie rownowaza sie z zyskami. Moze nie ma znaczenia, gdzie mieszkamy?