Eine Tasse Kaffee?
Jesienią zwykłem mentalnie dogorywać - a ostatnio chodzę przecież podejrzanie podekscytowany. Okazuje się, że nie gorąca herbata smakująca wyjątkowo dobrze w listopadzie, nie wysiadywanie z gazetą przy kominku, nie kontemplowanie rzeczywistości przed ekranem laptopa - to muzyka na żywo stała się moim sposobem na tę porę roku. I to była chyba najbardziej spontaniczna decyzja od dobrego czasu. Początek lipca, dostaję wiadomość od Krzyśka.
Jedziesz do Berlina na Gorillaz? Listopad. Sesja nie będzie wykrętem. 17... Nawet Gaga nie będzie wykrętem!
Bosz. Jeszcze kilka miesięcy temu zespół wcale nie należał do moich faworytów. Lubiłem
Demon Days, poznawałem
Plastic Beach. Nie więcej. Ale wirtualny bilet na równie wirtualny zespół zdobyłem - ku swojemu zaskoczeniu - w niecałe pół godziny. Bo czemu nie zrekompensować sobie Open'era? Czemu to właśnie listopad nie mógłby być pełen niespodzianek? I jest. Tylko Gagę sobie podarowałem.
Ciekawe. Nigdy nie byłem na koncercie zagranicą. Faworyci, może poza Princem, prędzej czy później przyjeżdżali występować do Polski i grzechem byłoby w tym nie uczestniczyć. Miałem siedemnaście lat, Björk promowała
Voltę a ja nie znałem wówczas osoby chętnej do wyruszenia ze mną na jej
występ w Gdyni. Jechać? Nie jechać? Uznałem, że nie można odpuścić. I pojechałem sam - zmyślając oczywiście rodzicom, ile to osób ze mną nie będzie... Nie wpadłem oczywiście na pomysł, że mogę jechać tańszym pociągiem, że warto załatwić sobie nocleg. Nie sprawdziłem chyba nawet powrotnego połączenia. Gdy dotarłem już na Babie Doły nie interesowało mnie nawet, co jest na innych scenach - od początku stałem już przy tej głównej, wysłuchując chociażby koszmarnego Indios Bravos. To też nic, że już po występie Islandki porządnie zmarzłem, nie przewidziawszy chłodnej temperatury. Marzyłem o kaloszach. A kiedy już świtało, kiedy na scenie namiotowej skończył grać Smolik, nie miałem co ze sobą zrobić - mój pociąg do Warszawy odjeżdżał przecież dopiero po dwunastej. Spacerowałem samotnie po Gdyni, patrzyłem jak miasto budzi się do życia, zjadłem coś w barze mlecznym, ruszyłem pociągiem do Sopotu, gdzie doczłapałem się do plaży i... zasnąłem. Ale wspominam tamten dzień szczególnie. To tam w końcu narodziła się pasja. To tam przeżyłem pierwszy raz możliwość tak bliskiego obcowania z jedyną dobrze znaną mi wówczas artystką spoza mainstreamu. Może i nagłośnienie było straszne... ale niewykonalnym jest opisać stan, który towarzyszył mi chociażby podczas
Pluto. Potrzebowałem więcej.
Nie ma granic, dojazd z jednej stolicy do drugiej trwa dziś krócej niż do Wrocławia czy Gdańska, bariera językowa też nie stanowi problemu. W Berlinie można tylko pogubić się przy rzeczach tak prozaicznych jak wybór odpowiedniego pociągu szybkiej kolei miejskiej. Albo biletu - jak dojechać na miejsce, żeby nie przepłacić i przypadkiem nie pojechać na gapę. Trochę przypomniał się wspomniany już wyjazd do Gdyni, kiedy człowiek chwilami nie wiedział co, gdzie i jak. Na szczęście, Berlin już trochę znałem. Epizod z germanistyką też okazał się użyteczny. No i nie byłem skazany wyłącznie na siebie. Choć pamiętaj, koncertowy debiutancie za Odrą! Bierz ze sobą zawsze wyraźną mapę miasta! Sprawdź rodzaje wejściówek do transportu publicznego! W końcu zwróć uwagę, o której masz opuścić swój pokój w hostelu...
Sam występ ma miejsce w mieszczącej 12 tysięcy publiczności hali Velodrom - aż do otwarcia O2 dwa lata temu największej tego typu budowli w stolicy Niemiec. Wrażenie robi już chociażby wysoka na prawie 150 metrów stalowa konstrukcja szklanego dachu.
A gdyby to wszystko na nas runęło - myślę po cichu. Kwadrans do ósmej. Nie zdobyliśmy barierek, ale jesteśmy po środku, mamy przed sobą raptem dwa, trzy rzędy ludzi a przed sceną nie ma pustej przestrzeni. Idealnie. Większość publiczności to oczywiście Niemcy, ale gdzieniegdzie słychać też język angielski i polski. Średnia wieku nieco powyżej ćwierćwiecza, ale obok nas stoi pan już po sześćdziesiątce.
Ciekawe czy ja też taki będę. Parę osób co jakiś czas próbuje się wpychać, Rosjanka przed Krzyśkiem spycha go do tyłu, ale ogólnie panuje kultura. Widzę za sobą osobnika o bliżej nieokreślonej płci, przebranego najwyraźniej za 2-D. W pełnym makijażu. Dopiero po niskim głosie poznaję, że to mężczyzna... Pół do ósmej. Grają dość wysoko oceniani na Pitchforku Little Dragon. Nie odrzuca, nie zachwyca, trochę trip hopu, trochę indie - mam wrażenie, że ze swoją orientalnością popadają jednak w niezdrową groteskę. Kwadrans po ósmej. Publiczność rozgrzewa De La Soul.
Say heeey to James Broown! Say heeey to Michael Jackson! Przypomina się Anti-Pop Consortium z zeszłego Off Festiwalu, ale tutaj jest radośniej.
Heeey! No kissing at hip-hop! Przymykam na wszystko oczy i macham rękami w górę i w dół. Za chwilę dziewiąta. Intro, wychodzi zespół...
Ile ludzi na scenie! Tak miałem w przypadku obejrzanego koncertu z trasy promującej
Demon Days. Tak
jest też w Berlinie. Kilku czarnoskórych muzyków grających na instrumentach dętych blaszanych, przebranych za członków gangu. Skrzypaczki w czapkach rodem ze statków. Ubrani w podobnym klimacie gitarzyści i perkusista. Trzyosobowy chórek. Pojawiający się co rusz goście. Górujący nad wszystkim ekran a poniżej wielki, mieniący się różnymi barwami napis z nazwą zespołu. I ten żywy czterdziestolatek w skórzanej kurtce i czarno-czerwonej koszulce w paski. Człowiek trzymający wszystko w ryzach, który niejako sztuką uczynił sklejenie ze sobą różnorodnych elementów audiowizualnych, stworzenie czegoś tak eklektycznego - przy jednoczesnym wrażeniu, że ta układanka po prostu do siebie pasuje.
Say heeey to Damon Albarn!
I need a gun to keep myself from harm
Ojej! Czego na
tym koncercie nie było! I muzyka elektroniczna połączona ze spokojnie brzmiącymi gitarami, jak w
Empire Ants. I
White Flag - zestawienie ze sobą akustycznego, orientalizujący wstępu syryjskiej orkiestry z takim hip-hopem, że nawet nieprzychylnym gatunkowi by się spodobało. I urocza ballada, jak
The Binge w duecie z Yukimi Nagano z Little Dragon. By po chwili doszło do zachęcania publiczności do wariackiego tańca podczas drapieżnego, rockowego
Glitter Freeze. Darcie się do przebojów:
Dare,
Feel Good inc. -
Windmil, Windmil for the land turn forever hand in hand... A potem wzruszenia przy gospelowym
Demon Days. Zaskoczeń przybywa z minuty na minuty i nie ma mowy o chwili znużenia. Że wyreżyserowane, owszem, ale wciąż przy jednoczesnej dawce spontaniczności. Nic dziwnego, że na samym końcu czułem solidne poczucie niedosytu. Skończyło się przecież za szybko - choć występ trwał aż dwie godziny...
A była też garść innych obrazków, które będą na długo tkwić po koncercie. Jak fantastyczne wizualizacje Snoop Dogga jako pirata w otwierającym
Welcome To The Plastic Beach. Bliskość Damona, co jakiś czas śpiewającego tuż nad naszymi głowami. Jego charyzmę, żywiołowość, zagadywanie do publiczności w języku niemieckim, oblanie wodą gdzieś w okolicach
Punk czy chociażby bieganie z tytułową chorągwią podczas
White Flag... Śpiewane jakby od niechcenia
well you can't get what you want but you can get me podczas
On Melancholy Hill. Genialni, dający z siebie wszystko goście tacy jak Bobby Womack czy Nenneh Cherry. Do tego garść wizualizacji - jak chociażby te z animowanymi dziećmi w
Dirty Harry czy parę podszytych czarnym humorem przerywników ukazujących fikcyjnych członków zespołu Gorillaz.
Eh!
Tylko za mało było czasu, żeby dobrze zobaczyć Berlin. I pogoda dawała we znaki. Był Alexanderplatz, przejście ulicą Unter Den Linden, Brama Brandenburska, pokrążenie po kilku uliczkach. No i parę stacji S-Bahn, jako że dojechanie do hostelu nie było takim hop siup. Dworzec Warschauer Straße, zgodnie z nazwą, nie wygląda zachęcająco. Myślałem o wstąpieniu do muzeum figur woskowych, takim z Michaelem Jacksonem z Dangerous Tour, ale w końcu sobie podarowaliśmy. A zawsze w dzieciństwie chciałem zobaczyć coś takiego!
kaem pisze:- Ej, widać mu majtki.
- Zielone.
- Fioletowe!
Gwoli ścisłości, majtki Albarna były w kolorze wiśniowym...