Koncerty

Miejsce na tematy zupełnie nie związane z Michaelem Jacksonem. Tutaj możesz luźno podyskutować o czym tylko masz ochotę. Jedynie rozmowy te muszą być oczywiście kulturalne :) Zapraszam MJówki do pogawędek.
Awatar użytkownika
kaem
Posty: 4415
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 20:29
Lokalizacja: z miasta świętego Mikołaja

Post autor: kaem »

..No i miałaś przyjazne sercu i środowisku towarzystwo.
W ubiegły czwartek, w krakowskim klubie Lizard King miał miejsce koncert zespołu No! No! No! To zespół złożony min. z dwóch muzyków z Myslovitz, a rolę frontmana odgrywa Tomek Makowiecki.
Spodziewałem się tłumów znajomych z forum Myslovitz, tymczasem co usłyszałem:
- Eeeee. Nie słyszałem ich płyty.
- Eeeee. Lizard King jest droogi [bilety 28zł].
- Eeeeee. W lizardzie jest jak w Warszafce.
- Eeeee. Znajoma przyjedzie. Się nie złoży.

Kurde!!
Pomyślałem o Pszczelarce i to był doskonały pomysł. Aneta kompletnie nie z tej bajki. Słucha raczej jazzu i klasyki. Miała w tym dniu urodziny, więc czy by nie skusiła się?
Skusiła się.

Koncert był nam pisany, choć jakiś chochlik spowodował, że dwa kolejne pociągi spóźniły się, a wcześniej w pracy było mnóstwo do zrobienia i po godzinach należało zostać. Ale co tam. Jak się być ma, to się jest.
Plener okazał się niczym z sesji do One More Chance wyjęty. Garstka ludzi siedząca przy okrągłych stolach, tylko wokalista po nich nie skakał.

Obrazek

Muzycy No! No! No! to nie Deep Purple, a Steve Morse i Makos to zupełnie inny kaliber, ale było naprawdę świetnie. Ich debiutancka płyta obfituje w killery, ale- jak to określił kolega- na koncercie działali twardo, płyta jest bardziej miękka. I dokładnie tak było. Grali z psychodelicznymi odjazdami, a do tego odwołali się do twórczości Sparklehorse i Wilco. Makowiecki sprawdził się w roli lidera- nawiązując kontakt z widownią małymi gestami, prosząc jednego ze słuchaczy by akompaniował zespołowi na tamburynie czy wychodząc w czasie koncertu na tył widowni. Poradził sobie też z podchmielonymi Anglikami, próbującymi go zagłuszyć swoimi trelami.
Powiedziałbym, że zespół wyrasta na solidną muzyczną pozycję pop-rockową z naleciałościami alternatywnymi. A nawet nie tyle, co zespół, a wciąż dorastający muzycznie Makowiecki. Płyta ma tyle piosenek, które świetnie bujają, że aż dziw bierze, iż nie była hitem roku w 2010. Może dlatego, że na singlach wydali (o paradoksie!) najsłabsze utwory, oszczędzając pozostałe, które właśnie zasługują na swoje 5 minut.

Na koniec, wieczorem napisał Grzesiek mówiąc:
- Gdybyś poszedł sam, to bym poszedł z Tobą, by samemu nie było Ci markotnie.
- Eeeeee.

Próbki z płyty:
Polska szkoła dokumentu
Test Voight-Kampffa
Zabrakło prostych słów

Obrazek
Bitter you'll be if you don't change your ways
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
Awatar użytkownika
MJackson
Posty: 514
Rejestracja: czw, 07 sie 2008, 10:15
Lokalizacja: Kraków

Post autor: MJackson »

zu pisze:Zatem, już po koncercie Deep Purple.
Ja niestety tyle szczęścia nie miałam ale i tak było super :)
Przez ogromne korki dojechaliśmy z tatą do Rzeszowa dopiero o 19 więc jak weszliśmy na salę to już można było tylko pomarzyć o miejscach blisko sceny. Przy 1 piosence miałam wrażenie jakby Ian lekko się zataczał ale dla mnie nie miało to większego znaczenia. Chyba najlepiej zapamiętałam solówkę na klawiszach... Mazurek Dąbrowskiego był pięknym pokłonem z ich strony.
zu pisze:Najmocniejszy moment, to - oczywiście - Perfect Strangers
Z tym również się zgadzam ;-) A najbardziej wzruszającym było When A Blind Men Cries. Wszyscy obok mnie pięknie wydarli tą piosenkę. Oczywiście nie byłam inna :)

Zdecydowanie mogę zaliczyć ten koncert do udanych :)
ObrazekObrazek
Awatar użytkownika
MJwroc
Posty: 512
Rejestracja: sob, 03 paź 2009, 9:03
Lokalizacja: Wrocław i Poznań

Post autor: MJwroc »

W październiku byłam na dwóch udanych koncertach:

Po pierwsze, spotkanie z legendarnych Joe Cockerem. Dla moich rówieśników mało rozpoznawalny, ale każdy coś tam słyszał z radia, chociażby moje ulubione "What becomes of the broken-hearted" czy piosenka Heinekena "Summer in the city". I rzeczywiście, większość publiki była w wieku moich rodziców.
Samo wyjście na koncert było kompletnie z zaskoczenia. O 18.00, dwie godziny przed koncertem dostaję telefon od mamy "Gdzie masz gotówkę to się wybierzemy na Joego?". Nie zastanawiając się długo, zerwałam się ze spotkania organizacyjnego MJ Wrocław Dance Team i pojechałyśmy do Hali Stulecia, gdzie miał się odbyć koncert. Bilety kupiłyśmy u koników o 40zł taniej każdy (!).
Na początku Joe zaśpiewał kilka piosenek z nowej płyty Hard Knocks, co spotkało się z zerową reakcją publiczności. Piosenką przełomową była "Unchain my heart". Potem już było tylko skakanie, tańczenie, kołysanie się, klaskanie, bicie brawo... Każdy prawdziwy artysta ma w zanadrzu kilka piosenek które są gwarancją dobrej zabawy, i jak widać, Joe potrafi je wykorzystać w odpowiednim momencie. Widziałam wzruszenie w oczach pań po pięćdzisiątce przy "You are so beautiful". Niezapomniane wrażenia. Super widowisko. na koncercie wszystko się odczuwa inaczej.

Dwa tygodnie później byłam na koncercie Chrisa Bottiego. W sumie nie przepadam za jazzem, ale 3 jego piosenki przenikają mnie aż do głębi(gdybym tylko znała tytuły... :knuje: ). Tutaj z kolei zaskoczył mnie świetny kontakt z publicznością: małym chłopczykiem, który chciał wbiec na scenę, zaprosił panię z publiczności do tłumaczenia. nie zabrakło też dwóch gości specjalnych: wirtuozki skrzypiec Caroline X(nazwiska nie pamiętam) i wokalistki Lisy Fisher, która kiedyś współpracowała z Rolling Stonesami (but don't ask me to do any of Mick Jagger's moves...- Chris), obdarzona nadzwyczajnym głosem. A jak pięknie śpiewała partie Andrei Boccelliego...cudo.
Muzyka na wysokim poziomie, przede wszystkim.


W listopadzie wybieram się na Herbiego Hancocka. I może jeszcze wynegocjuję Jeana Michaelle'a Jarre'a.
Awatar użytkownika
Pank
Posty: 2160
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 19:07

Post autor: Pank »

kaem pisze:- Eeeee. Lizard King jest droogi [bilety 28zł].
- Eeeeee. W lizardzie jest jak w Warszafce.
No tak, tanie bilety w Krakowie sięgają pewnie rzędu 10 PLN. W Warszaffce No!No!No! po 35 PLN. Tylko stolików rodem z One More Chance nie będzie - toteż zazdroszczę, bo w Hybrydach może i klimatycznie, ale nie aż tak. Trzeba się wybrać na tego dorastającego Makowieckiego.


Indigo Tree. Ile ja się naszukałem biletów na występ! W empikach nie ma, w media markcie nie słyszeli, w trafficu - cisza. To może w samym klubie? Schodzę w dół na trasę w-z, ruszam starym tramwajem 23 na Pragę, wysiadam przy 11 Listopada, z pewnym problemem odnajduję mieszczącą się w dość obskurnym podwórzu Hydrozagadkę. Jest. W drzwiach mijam kręcącego się obok pana - czy można tu gdzieś kupić bilety na jutrzejszy koncert? Można, zaraz, chwileczkę. Więc czekam. Tylko tych ładnych już nie ma - pan chętnie wypisze zastępcze na karteczkach z notatnika. Wyglądają niepozorne, ale nie będzie problemów z wejściem, nie, nie. Cztery poproszę. Data potrzebna? Jasne. Pan wypisuje pieczołowicie, jeszcze tylko pieczątki, podaję 60 złotych i... proszę bardzo. Prawdziwe bilety kolekcjonerskie! A ja, naiwny, szukałem po cywilizowanych bileterach.

Obrazek Obrazek
Fot. Piotr Lewandowski (zdjęcie po prawej)

Przerąbane grać w Polsce. Utwory Indigo Tree to takie małe dzieła sztuki, cacka wręcz, na tyle że zespół rozreklamowany za Odrą mógłby odnieść sukces nie mniejszy niż, załóżmy, Tunng. Duet stanowią Filip Zawada (poeta, fotograf, także basista Pustek z okresu 8 Ohm i Do Mi No) i Peve Levy. Pochodzą z Wrocławia, spotkali się jakoś dwa lata temu. Swoje piosenki określają mianem primitive pop najczęściej opierając je tandemie dwie gitary i wokal - choć oabj nie wzbraniają się przed użyciem niewielkiej ilością elektroniki, trąbek czy cymbałów. Jest prosto, z pewną dozą spontaniczności, dużo folku, klimatem kojarzą się trochę z Kings of Caramel, gdzieś pobrzmiewają echa Animal Collective. Jak w i am the car. To takie utwory, które leniwie sączą się z głośników, roznosząc ze sobą przeuroczy klimat. Niby nic wielkiego - ale za to jak pięknie. Zamykasz oczy i płyniesz. A między utworami zaserwowano bogatą konferansjerkę.
Kto ma ochotę, niech włączy sobie 25 listopada wieczorem Trójkę - grają na Myśliwieckiej.

Relacja z Yeasayera wciąż rozgrzebana, jutro pewnie jakiś dziesiąty mój koncert Pustek, potem Laurie Anderson... W listopadzie może być fajnie, nawet jak pada. Ale na ponurą pogodę dobry kisiel i dużo zielonej herbaty. Może być smakowa.
Ostatnio zmieniony pt, 05 lis 2010, 10:07 przez Pank, łącznie zmieniany 2 razy.
Awatar użytkownika
zu
Posty: 915
Rejestracja: śr, 30 sie 2006, 19:01

Post autor: zu »

Pank pisze:Utwory Indigo Tree to takie małe dzieła sztuki, cacka wręcz
O tak, ostatnio pieszczę się ich muzyką, aczkolwiek to pieszczoty na smutno ;) No i - to wrocławska kapela! Mogą sobie rościć prawo do najlepszej kapeli w Polsce obecnie...
Awatar użytkownika
Pank
Posty: 2160
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 19:07

Post autor: Pank »

Idź koniecznie do Puzzli 21 listopada - nie zawiedziesz się. Pamiętaj o częstym zamykaniu oczu, oczywiście.
Awatar użytkownika
kaem
Posty: 4415
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 20:29
Lokalizacja: z miasta świętego Mikołaja

Post autor: kaem »

Napisać post o koncercie Laurie Anderson jest równoznacznym z napisaniem postu życia. Jej występy są arcyciekawe i tak pełne opowieści, że nietrudno stworzyć post, który by zaciekawił nawet największego marudera. Tyle że.. Mnie wszystko z głowy pouciekało. Przeszukałem rano desperacko sieć licząc na znalezienie czyjejś relacji, co by pobudzić pamięć i nic. Pytam Panka, czy napisze pierwszy licząc że mi pamięć wróci po jego relacji, ale on czeka na mnie. No nie!

Obrazek

No i nie pamiętam. Choć po koncercie działy się rozmowy, jak przy wspominkach ze znajomymi ze starych lat. A pamiętasz tę historię? A ta to niezła była.. No a z tą to mnie wbiła w siedzenie..
I pewnie tak ma być. Szamani nie mogą dzielić się swoją wiedzą tajemną, bo umrą. 2 lata temu na imprezie w Różowej Kotłowni Maverick wyciągnęła jakiś horoskop i powiedziała, że przy jej znaku zodiaku pisało jedno zdanie: Umrzesz! Phi! Ale odkrywcze...- pomyślałem (oboje jesteśmy spod tego samego) wtedy. Sooner Or Later. Tymczasem może lepiej.. A co mi tam!
A na poważnie- ten koncert jak zwykle był osobisty, a o osobistych sprawach zwykle nie mówi się łatwo. I jak zwykle był zmuszający do refleksji. To trudne w czasach, kiedy refleksja uchodzi za sentymentalizm i objaw wybujałego ego, a filozofowanie jest zawracaniem tyłka i stratą czasu. A ona wychodzi z tego obronną ręką, opowiadając swoje powiastki uśmiechniętym głosem 60- letniej dziewczynki, ciekawej świata, jakby wiedzącej, że tak właśnie trzeba, by nie zwariować.

Pank, pamiętasz tę historię o ludziach, z którymi ona gdzieś tam wyjechała i oni tacy nawiedzeni byli, w sensie że opowiadali swoje smutne historie i ona tego miała dość? To było mocne, a nie pamiętam całej historii. Jowita, opowiesz? Albo o jej podróży na biegun. Albo o wędrówce w góry z jej psem.
Były też dowcipne historie. One pojawiały wcale nie tak rzadko. Jak żart, który wpadł jej do głowy podczas jednego z koncertów w kościele. Zadała pytanie czemu historia Jezusa dzieje się w Nowym, nie Starym Testamencie. Wiecie czemu? Kto wie? Nikt? A jak ginęli męczennicy w Starym Testamencie? Ano byli kamienowani. Kościoły często są w kształcie krzyża. W Nowym Testamencie ludzi krzyżowano. Jakby to było, jakby kościoły miały być w kształcie kamieni? Musiałby być porozrzucane, a to już trudna sprawa by była. I jakby chrześcijanie się żegnali?
Albo historia z ostatniej płyty, którą gorąco polecam. Jak ptaki cały czas fruwały w powietrzu, gdyż nie było ziemi, na której mogłyby się zatrzymać, zatem ciągle latały. I pewnego dnia jeden ze skowronków umarł, ale nie można go było pochować. I córka skowronka pochowała ojca z tyłu głowy. I tak zrodziła się pamięć.

Obrazek

I tak właśnie było. Jak we Wrocławiu, na scenie były małe świeczki i półmrok. Ona przy klawiszach albo elektrycznych skrzypcach. Fotel. I my i jej opowieści z ambientem w tle. Trochę jak u babci albo zwariowanej ciotki z iskierką w głosie i w oczach. Brakowało jedynie kominka.
Wszystko było tłumaczone elegancko na ekranie- bez obaw, drogie anglofoby.

Znam twórczość Laurie od 16 lat. Od czasów płyty Bright Red. Laurie Anderson zaistniała w światowej świadomości dzięki płycie Big Science z 1982 roku. Już wtedy była znana wśród nowojorskiej bohemy, będąc jedną z nich.
Dziś jest żywą legendą. Jedną z ostatnich, która potrafi przytomnie patrzeć na dzisiejsze czasy, mówiąc o nich krytycznie, ale w taki sposób, że nie polaryzuje słuchaczy w opiniach, a wymusza własne myślenie. I to bez poczucia przymusu.
Sztuka.
Szczególnie polecam jej albumy Big Science, Bright Red, Life On A String i ostatnią, Homeland. Teksty są w środku, dobry pretekst, by poćwiczyć słówka z angielskiego.

Smoke Rings
Speak My Language
Into Your Dreams
World Without End
Excellent Birds

Obrazek

zdj. Adam Jędrysik / jedrysik.com
Mnemosyne/ filesonastring.blogspot.com
Bitter you'll be if you don't change your ways
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
Awatar użytkownika
Pank
Posty: 2160
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 19:07

Post autor: Pank »

Gdybym wiedział... The National widziałem już przecież w Mysłowicach dwa lata temu. Pamiętam urocze Baby, We'll Be Fine , pamiętam jak mocnym punktem festiwalu Off byli - ale najzwyczajniej w świecie nie doceniłem. I zapomniałem. Dopiero po dwóch lat dokonało się nie lada ocknięcie, gdzieś w chwili pojawienia się High Violet. Płyty w ich karierze chyba najmocniejszej. Z tych, przy których w znacznej dawce chcesz się powiesić na żyrandolu i, paradoksalnie, pragniesz jeszcze więcej - już na dobicie. Kiedy niedawno wracałem samemu z Krakowa, zadowolony i zmęczony jednocześnie, włączyłem końcówkę tego albumu. Gdzieś od Runaway. I przysięgam, odpłynąłem. To będzie najlepszy koncert tego roku - myślałem wówczas. Nie, nie pomyliłem się.

Ile historii było już z samym wejściem! Ja, nieznający realiów festiwalu Ars Cameralis, nie spodziewałem się, że bilety mogą rozejść się w... godzinę i siedem minut - a przecież mowa o godzinach porannych. Telefony do teatru, śledzenie na bieżąco dostępności wejściówek - nic. Jak można zaprosić taką gwiazdę jak The National do teatru na 600 osób - zadawałem sobie pytanie - no jak? Dopiero po kilku tygodniach, znudzony, zupełnie z przyzwyczajenia, wszedłem po raz kolejny na stronę którejś z bileterii. I... są. Tak po prostu. Dziewiętnasty rząd, daleko, ale czy to ma jakieś znaczenie? Cieszę się na dwa zarezerwowane bilety - i zaraz widzę kolejne dwa, w tym samym rzędzie. Odruchowo kupuję, przecież na pewno ktoś ze znajomych się skusi. Dwa dni później bilety są już na biurku. Trójka chętnych również. Zresztą później też nie obyło się bez perypetii. Nie piszę już o dość oryginalnych miejscach - tuż przy konsolecie nagłośnieniowej i ogromnym, szumiącym projektorze, na szczęście zagłuszanym w trakcie wykonywania piosenek. Chorzowski Teatr Rozrywki jest, przy okazji, moim prywatnym ekspertem od nietypowych miejsc - na Laurie Anderson, na przykład, mogłem słuchać jej opowiadań, opierając się o kilka schodków... Byliście kiedyś na koncercie oglądanym z pozycji leżącej?

To co, że The National grają w przyszłym roku w warszawskiej Stodole. Swoista niedostępność śląskiego występu dała sobie we znaki - smakowało jak nigdy. A wyjątkowość wzmocniona była faktem, że rzecz miała miejsce w niewielkim teatrze, na oko pięć razy mniejszym niż np. stołeczna Sala Kongresowa. Takim, który umożliwiał kameralną atmosferę nawet z dość odległego miejsca i w którym o nagłośnienie nie trzeba się było nawet przez chwilę martwić. To też przyjemna odmiana być na koncercie, w którym nie musisz ściskać się z tłumem, nie dbasz o próbę uzyskania lepszego miejsca - a najlepiej okolic barierki. Miejsce na ciebie zawsze będzie czekać - chyba, że bileterie sprzedają omyłkowo zdublowane miejsca w jednym rzędzie, jak to miało miejsce przy okazji wspomnianej Laurie. Tym razem takich niespodzianek nie było.

A wyjątkowość przejawiała się jeszcze w innych aspektach. Na setlistę złożyła się co prawda dość przewidywana kompilacja utworów z trzech ostatnich płyt - ze szczególnym uwzględnieniem Boxer i, co oczywiste, ostatniej High Violet. Ale. Nie wszystko brzmiało, na szczęście, tak jak na płytach - by wspomnieć chociażby szybszą wersję Terrible Love . The National zagrali też nieco dłużej niż na większości koncertów podczas tej trasy. Co ciekawe, odegrali wyjątkowo aż dwie, połączone ze sobą, piosenki ze swojej drugiej płyty. Mieliśmy też - w zamian za All The Wine - okazję usłyszeć instrumentalny hołd dla zmarłego 12. listopada polskiego kompozytora, Henryka Góreckiego, związanego zresztą ze Śląskiem.

Ten koncert to też, poza muzyką, seria przyjemnych obserwacji. Widok podchmielonego Matta Berningera, ochoczo sączącego wino nalewane z butelki umiejscowionej w wiaderku z lodem. Wokalisty uroczo gibającego się, rzucającego statywem, śpiewającego w trakcie bisu z lewego krańca teatru - i zatrzymującego się znienacka na chwilę przy naszym rzędzie. Były też inne obrazki - jak widok kabla od mikrofonu nad publicznością. Ułowienie uchem żartów między utworami - na przykład o tym, że w trakcie części instrumentalnej jednej piosenki znudzony wokalista myślał o boobs and candies. Albo zwrócenie uwagi krzyczącemu słuchaczowi, że koncert leci w radio (transmisję nadawano na antenie Trójki). Przeżywanie Matta podczas Mr November . Albo nagłe powstanie publiczności na pierwsze nuty trzeciego w kolejności Mistaken For Strangers i zapomnienie o siedzeniach aż do końca występu. Czy też niesamowicie żywa reakcja publiczności na singlowe Bloodbuzz Ohio czy Anyone’s Ghost . To ciekawe też, że chociaż The National grają ze sobą już tyle lat, wyraźnie nie wyczuwa się wśród członków zespołu napięć - prędzej, przyjacielską atmosferę, zapał, brak znudzenia sobą.

A dobry koncert poznasz po jeszcze lepszym zakończeniu. To było wręcz chwytające za serce. Kiedy spodziewasz się, że nie usłyszysz już czegokolwiek zaskakującego. Moment, kiedy zespół porzuca mikrofony, bierze w dłoń żywe instrumenty i wychodzi przed publiczność. Tak, będąc na scenie wręcz nago, wykonali bodaj jeden z najpiękniejszych utworów, jaki mają w swojej twórczości. Vanderlyle Crybaby Geeks . A potem, już opuszczając swoje miejsce, czekając na swoją kurtkę, mimowolnie nuci się all the very best of us, string ourselves for our love... Albo Ain’t No Sunshine. Bo to był ten utwór na pożegnanie - odtworzony w momencie, kiedy wszyscy ruszali właśnie do wyjścia.

Obrazek Obrazek

Artur Rojek też był. Organizator festiwalu alternatywnego na Śląsku widzem drugiego festiwalu w tym samym miejscu. Miał miejsca gdzieś w trzecim rzędzie - szczęściarz!
Awatar użytkownika
Pank
Posty: 2160
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 19:07

Post autor: Pank »

Relacja pod lasta dostosowana, więc czytającym już post Kaema sugeruję rozpoczęcie od drugiego akapitu, co by potencjalny czytelnik nie miał wrażenia: to już wiedziałem.

Obrazek

Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem Doskonały pomysł. Eee, kolejna szlyczna piosenka Makowieckiego - pomyślałem. Ale coś, mimo wszystko, skusiło do zwrócenia się ku No! No! No! Projektu pobocznego dwóch muzyków dogorywającego Myslovitz* i Tomka właśnie, pod czujnym okiem Marcina Borsa - znanego chociażby z ostatniej płyty Heya. I wprawdzie wspomniany na początku singiel zdaje się być powszechnie znany, tak płyta nie odniosła większego sukcesu - a szkoda. Bo ta, między piosenką gorszą i lepszą, obrodziła w drobne perełki - by wspomnieć chociażby kołyszące Wyjątek od rozsądku czy Zabrakło prostych słów. A znając doświadczonych już muzyków, ciężko było odmówić wyjścia na koncert w Hybrydach.

Ciekawe są wrażenie spod sceny, kiedy ma się członków zespołu na wyciągnięcie ręki - nie wiem, co Powadze robi bas, ale ja też tak chcę. Makowiecki wciąż wygląda, jakby jakiś czas temu wyrzucił wszystkie maszynki do golenia i chronicznie nie dosypiał - ale już po kilku minutach poraża jego gracja, chłopięcość wręcz. Jedynie Myszor zachowuje względny spokój - jednak to głównie na jego barkach spoczywała konferansjerka. A co do samego koncertu - debiut zespołu trwa ledwie trzy kwadranse, ale występ to już inna bajka - tu można było sobie pozwolić na rozwinięcia i co bardziej psychodeliczne improwizacje, jak przed otwierającym PJ czy po Nie nadaję się do cyrku. I małe zmiany - na przykład bardziej akustyczną wersję Polskiej szkoły dokumentu. Nie wiem też, jak to zrobili - ale nawet na najsłabsze na płycie Jak czujesz się z tym? (o paradoksie, to był utwór promujący...) patrzyłem bardziej przychylnym okiem. Zespół pokusił się też o odegranie odrzutu o roboczej nazwie Topór - utwór nie trafił na płytę rzekomo przez Makowieckiego - a w gruncie rzeczy, nie odstawałby pewnie od poziomu reszty piosenek. Jakby tego mało, zagrano też dwie interpretacje piosenek Sparklehorse - Piano Magic i Gold Day. A to zespół, dzięki któremu Tomek poznał Przemka Myszora. I w efekcie czego powstało też i No! No! No!

Warszawa podobno najładniej klaszcze a publiczność jest wyrozumiała - zespół już nie miał pomysłu na drugi wyczekiwany bas. Wyszli, pobawili się chwilę instrumentami, zapraszali na scenę i jeszcze podziękowali. Fajni są, prawda? Czekam na kolejne ich kroki.


* - płyta w przygotowaniu i fragmenty mają być odtworzone podczas zimowej trasy koncertowej. Ale już rok - dwa lata temu miałem poczucie, że formuła Myslovitz się zbliża ku wyczerpaniu, że jak nic trzeba wskrzeszenia, zwrotu, czegokolwiek. Nie mamy nowej płyty, odświeżamy starocie poszerzając je o skurzone dema, ale przede wszystkim - tłuczemy przeboje, przeboje i rzucimy jeszcze na występie parę mniej znanych kawałków, co by fani się radowali. I robimy te wycieczki po różnych małych miejscowościach, po dniach miast i dzielnic, po święcie pierogów, bo musimy mieć co do garnka wrzucić. Dlatego czekam na nagły zwrot w karierze, świetną płytę albo... no właśnie. Tym bardziej, że członkowie Myslovitz zdają się realizować w różnych, bardzo ciekawych projektach. Przykład powyższy.
Ostatnio zmieniony czw, 18 lis 2010, 1:15 przez Pank, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
Pank
Posty: 2160
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 19:07

Post autor: Pank »

Wracam do przeszłości z najbardziej wymęczoną relacją miesiąca - poniżej - i dodaję mały suplement do relacji z No!No!No! Podoba mi się komentarz na facebooku, że Makowiecki śpiewa jakby od niechcenia, przy goleniu. Cudowne wersje. Ktoś umie zgrać do mp3?

Yeasayer. Grają razem od czterech lat, pochodzą z Brooklynu, wrzucono ich do szufladki eksperymentalny rock łamane na psychodeliczny pop. Przez ostatnie cztery lata zdążyli nagrali dwie niezłe płyty - All Hour Cymbals i Odd Blood. A ponadto do osiągnięć mogą zaliczyć występy na większości najważniejszych muzycznych festiwalach czy prześliczną Tightrope jako element popularnej składanki Dark Was The Night wspierającej walkę z AIDS. Grupa brała też udział w produkcji wysoko ocenianej płyty Two Suns Bat For Lashes. Szkoda, że nie dane mi było zobaczyć ich koncertu kilka miesięcy temu w Gdyni, gdzie podobno wymietli… Ale skoro nadarzyła się okazja zobaczyć ich pół godziny drogi od domu?

Trzeba przyznać - porywali. Na przykład otwierającym Madder Rad z ciekawą melodią ozdobioną zarażającymi chórkami. Chwilę potem dynamicznym Rome, śpiewanym przez drugi głos zespołu, szalejącego po scenie Chrisa Keatinga. A już na pewno warto było czekać dla takich chwil jak odegranie Wait For The Sunrise - lekko orientalizującej perełki z pierwszej płyty. I dla szaleństwa przy Modergreen czy usłyszenia 2080 z wyśpiewaną przez wielu chwytliwą końcówką yeah yeah we can all grab at the chance and be handsome farmers. Co tu zresztą dużo pisać! Utwory Yeasayera bronią się na tyle, że trzeba naprawdę wielkich umiejętności, by popsuć je na koncertach. Szaleństwo pomieszane z melancholią - szkoda tylko, że ledwie przed ponad godzinę. Harmonię próbowano też zakłócić bardzo słabym nagłośnieniem, z którego Palladium - niestety niechlubnie - zaczyna słynąć. Odgrywane detale, te drobne elementy dźwiękowe tracą na znaczeniu. A człowiek zaczyna mieć dylematy czy może jednak nie pokusić się znowu o stopery…

Obrazek

Ach, te przeświadczenie o tym, że koncert artysty w Polsce musi być wyjątkowy! Chris wspominał ciepło koncert w Gdyni. Na zakończenie rozdał tłumowi... chryzantemy - w końcu występ miejsce miał w Zaduszki. Nic poza tym nie było, czego nie można się było nie spodziewać - trzynaście utworów, w dokładnie tej samej kolejności, co na kilku poprzednich koncertach grupy. Bez niespodzianek - mimo, że ten występ był akurat ostatnim na trasie. Może zmęczenie zdawało się brać górę. Poduszkę?
Awatar użytkownika
Pank
Posty: 2160
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 19:07

Post autor: Pank »

Dyskusja o majtkach Damona już wkrótce. Moja druga połowa twierdzi, że to koncert- absolut.

Obrazek

Pozdrawiamy,
Pankaem
Awatar użytkownika
kaem
Posty: 4415
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 20:29
Lokalizacja: z miasta świętego Mikołaja

Post autor: kaem »

Dziwny jest ten świat. Byłem na jednym z najlepszych koncertów, w których kiedykolwiek miałem szczęście uczestniczyć i.. Nie mam wiele do napisania. Czuję się jak nakarmione małe dziecko, które już jest usatysfakcjonowane i pozostaje mu słodko gruchać.
O DVD koncertowym do Demon Days już pisałem, że to najlepsze DVD koncertowe XXI wieku, jakie widziałem. Do tej trasy, promującej Plastic Beach, podchodziłem jak do jeża, bo o ile tamten występ był okazyjny, tak teraz wyruszyli na światową trasę. Pierwsze przebitki przez krzybednara mi podrzucone nie obiecywały zbyt wiele. Tymczasem...

Obrazek

Blur, zespół z którego wywodzi się Damon Albarn, frontman Gorillaz, lubię bardzo od płyty blur. Wtedy porzucili britpop dla garażu. Potem poszli w totalny odjazd na 13, by przywalić i znokautować Think Tank. Albarn ewidentnie ze swoimi pomysłami nie mieścił się w konwencji zespołu, podejrzewanego o bycie najlepszym bandem na Wyspach. I stworzył tę formację. Gorillaz mnie za pierwszym razem odstraszało rapem i za pierwszym razem zignorowałem zespół, choć Clinta Eastwooda nuciłem sobie nader często. Potem był album Demon Days, który tez mnie obszedł, nawet po niego nie sięgnąłem. Dopiero wspomniana płyta DVD. Jak na prawdziwy wirtualny zespół przystało, strzał zadali z cienia. Zespół grał za kotarami, w słabym oświetleniu, a okazało się że ta gra cieni plus to co działo się na 1. planie, trafiło mnie w samo serce. Strzał bezbłędny. I nagle okazało się, że żaden straszny rap, bo oriental, rdzenne latino, rock, psychodelia, radosna alternatywa, muzyka akustyczna, elektro, barwny hip hop. Feeria form muzycznych spięta w jedną spójną całość. Taki był koncert na DVD, takie okazały się ich albumy. Wszystkie trzy, również ostatni, Plastic Beach, najczęściej przeze mnie słuchany od lat, jak podpowiada last.fm. Nawet dwa albumy z remixami i odrzutami zawierają perełki.
Jak słucham ostatniej płyty Plastic Beach, tak nie mogę wyjść z zachwytu, jak ich płyty po prostu pełne są świetnych piosenek. Nie wymieniam tytułów, bo musiałbym wymienić wszystkie. Chrzanić rap (którego akurat jest mniej na ostatnim albumie), każdy zaśpiew, każdy zabawny wokal Albarna powoduje, iż muzyka cieszy ucho. Jasnym staje się, że artysta po prostu ma poczucie humoru, zmysł do melodii i do tworzenia chwytliwych piosenek. I nie jest to masowy pop!

Obrazek

Z takim poczuciem humoru i bogactwem gatunkowym nie mógł tylko grać w Blur. I w Gorillaz też. Stąd płyta z muzykami Mali, stąd świetny krążek The Good The Bad & The Queen.
Dla mnie to człowiek kończącej się dekady. Honory należą mu się za to, że potrafi być ciekawy innych rzeczy, sięgać głęboko po inspiracje, mając szacunek dla tradycji, a równocześnie zrobić DVD Bananaz i dać się sfilmować na sraczu albo pokazać goły tyłek. To symboliczne sytuacje, ale on taki jest. Na serio, mądry i śmieszny.

Tak było na koncercie w Berlinie. Kopalnia muzycznych kolorytów. De La Soul krzyczące "Say heeey to James Broown! Say heeey to Miiichael Jackson!" Orientalno- alternatywne Little Dragon. Wspaniała jak zawsze Neneh Cherry, genialny wokalnie Bobby Womack, orkiestra dęta złożona z muzyków wyglądających jakby się urwali z gangu. I Damon Albarn, już nie w cieniu, ale na wyciągnięcie ręki cały czas, w swych radosnych szpagatach angielskiego chłopca.
Udało się Bjork. Udało się Beckowi. Kiedyś udawało się Michaelowi. Udaje się wciąż Prince'owi na koncertach. Oni tworzyli i tworzą muzykę pełną pasji, głębi, ale przede wszystkim zabawy. Sięgają do tego, co jest esencją sztuki- tworzą rozrywkę, będąc frapującymi. A widzowie/ słuchacze zapominają o nudzie i mają słuszne poczucie, że obcują ze sztuką.
Lubię to!

Obrazek

- Ej, widać mu majtki.
- Zielone.
- Fioletowe!
Bitter you'll be if you don't change your ways
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
Awatar użytkownika
Pank
Posty: 2160
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 19:07

Post autor: Pank »

Eine Tasse Kaffee?

Jesienią zwykłem mentalnie dogorywać - a ostatnio chodzę przecież podejrzanie podekscytowany. Okazuje się, że nie gorąca herbata smakująca wyjątkowo dobrze w listopadzie, nie wysiadywanie z gazetą przy kominku, nie kontemplowanie rzeczywistości przed ekranem laptopa - to muzyka na żywo stała się moim sposobem na tę porę roku. I to była chyba najbardziej spontaniczna decyzja od dobrego czasu. Początek lipca, dostaję wiadomość od Krzyśka. Jedziesz do Berlina na Gorillaz? Listopad. Sesja nie będzie wykrętem. 17... Nawet Gaga nie będzie wykrętem! Bosz. Jeszcze kilka miesięcy temu zespół wcale nie należał do moich faworytów. Lubiłem Demon Days, poznawałem Plastic Beach. Nie więcej. Ale wirtualny bilet na równie wirtualny zespół zdobyłem - ku swojemu zaskoczeniu - w niecałe pół godziny. Bo czemu nie zrekompensować sobie Open'era? Czemu to właśnie listopad nie mógłby być pełen niespodzianek? I jest. Tylko Gagę sobie podarowałem.

Ciekawe. Nigdy nie byłem na koncercie zagranicą. Faworyci, może poza Princem, prędzej czy później przyjeżdżali występować do Polski i grzechem byłoby w tym nie uczestniczyć. Miałem siedemnaście lat, Björk promowała Voltę a ja nie znałem wówczas osoby chętnej do wyruszenia ze mną na jej występ w Gdyni. Jechać? Nie jechać? Uznałem, że nie można odpuścić. I pojechałem sam - zmyślając oczywiście rodzicom, ile to osób ze mną nie będzie... Nie wpadłem oczywiście na pomysł, że mogę jechać tańszym pociągiem, że warto załatwić sobie nocleg. Nie sprawdziłem chyba nawet powrotnego połączenia. Gdy dotarłem już na Babie Doły nie interesowało mnie nawet, co jest na innych scenach - od początku stałem już przy tej głównej, wysłuchując chociażby koszmarnego Indios Bravos. To też nic, że już po występie Islandki porządnie zmarzłem, nie przewidziawszy chłodnej temperatury. Marzyłem o kaloszach. A kiedy już świtało, kiedy na scenie namiotowej skończył grać Smolik, nie miałem co ze sobą zrobić - mój pociąg do Warszawy odjeżdżał przecież dopiero po dwunastej. Spacerowałem samotnie po Gdyni, patrzyłem jak miasto budzi się do życia, zjadłem coś w barze mlecznym, ruszyłem pociągiem do Sopotu, gdzie doczłapałem się do plaży i... zasnąłem. Ale wspominam tamten dzień szczególnie. To tam w końcu narodziła się pasja. To tam przeżyłem pierwszy raz możliwość tak bliskiego obcowania z jedyną dobrze znaną mi wówczas artystką spoza mainstreamu. Może i nagłośnienie było straszne... ale niewykonalnym jest opisać stan, który towarzyszył mi chociażby podczas Pluto. Potrzebowałem więcej.

Nie ma granic, dojazd z jednej stolicy do drugiej trwa dziś krócej niż do Wrocławia czy Gdańska, bariera językowa też nie stanowi problemu. W Berlinie można tylko pogubić się przy rzeczach tak prozaicznych jak wybór odpowiedniego pociągu szybkiej kolei miejskiej. Albo biletu - jak dojechać na miejsce, żeby nie przepłacić i przypadkiem nie pojechać na gapę. Trochę przypomniał się wspomniany już wyjazd do Gdyni, kiedy człowiek chwilami nie wiedział co, gdzie i jak. Na szczęście, Berlin już trochę znałem. Epizod z germanistyką też okazał się użyteczny. No i nie byłem skazany wyłącznie na siebie. Choć pamiętaj, koncertowy debiutancie za Odrą! Bierz ze sobą zawsze wyraźną mapę miasta! Sprawdź rodzaje wejściówek do transportu publicznego! W końcu zwróć uwagę, o której masz opuścić swój pokój w hostelu...

Obrazek Obrazek

Sam występ ma miejsce w mieszczącej 12 tysięcy publiczności hali Velodrom - aż do otwarcia O2 dwa lata temu największej tego typu budowli w stolicy Niemiec. Wrażenie robi już chociażby wysoka na prawie 150 metrów stalowa konstrukcja szklanego dachu. A gdyby to wszystko na nas runęło - myślę po cichu. Kwadrans do ósmej. Nie zdobyliśmy barierek, ale jesteśmy po środku, mamy przed sobą raptem dwa, trzy rzędy ludzi a przed sceną nie ma pustej przestrzeni. Idealnie. Większość publiczności to oczywiście Niemcy, ale gdzieniegdzie słychać też język angielski i polski. Średnia wieku nieco powyżej ćwierćwiecza, ale obok nas stoi pan już po sześćdziesiątce. Ciekawe czy ja też taki będę. Parę osób co jakiś czas próbuje się wpychać, Rosjanka przed Krzyśkiem spycha go do tyłu, ale ogólnie panuje kultura. Widzę za sobą osobnika o bliżej nieokreślonej płci, przebranego najwyraźniej za 2-D. W pełnym makijażu. Dopiero po niskim głosie poznaję, że to mężczyzna... Pół do ósmej. Grają dość wysoko oceniani na Pitchforku Little Dragon. Nie odrzuca, nie zachwyca, trochę trip hopu, trochę indie - mam wrażenie, że ze swoją orientalnością popadają jednak w niezdrową groteskę. Kwadrans po ósmej. Publiczność rozgrzewa De La Soul. Say heeey to James Broown! Say heeey to Michael Jackson! Przypomina się Anti-Pop Consortium z zeszłego Off Festiwalu, ale tutaj jest radośniej. Heeey! No kissing at hip-hop! Przymykam na wszystko oczy i macham rękami w górę i w dół. Za chwilę dziewiąta. Intro, wychodzi zespół...

Ile ludzi na scenie! Tak miałem w przypadku obejrzanego koncertu z trasy promującej Demon Days. Tak jest też w Berlinie. Kilku czarnoskórych muzyków grających na instrumentach dętych blaszanych, przebranych za członków gangu. Skrzypaczki w czapkach rodem ze statków. Ubrani w podobnym klimacie gitarzyści i perkusista. Trzyosobowy chórek. Pojawiający się co rusz goście. Górujący nad wszystkim ekran a poniżej wielki, mieniący się różnymi barwami napis z nazwą zespołu. I ten żywy czterdziestolatek w skórzanej kurtce i czarno-czerwonej koszulce w paski. Człowiek trzymający wszystko w ryzach, który niejako sztuką uczynił sklejenie ze sobą różnorodnych elementów audiowizualnych, stworzenie czegoś tak eklektycznego - przy jednoczesnym wrażeniu, że ta układanka po prostu do siebie pasuje. Say heeey to Damon Albarn!

Obrazek
I need a gun to keep myself from harm

Ojej! Czego na tym koncercie nie było! I muzyka elektroniczna połączona ze spokojnie brzmiącymi gitarami, jak w Empire Ants. I White Flag - zestawienie ze sobą akustycznego, orientalizujący wstępu syryjskiej orkiestry z takim hip-hopem, że nawet nieprzychylnym gatunkowi by się spodobało. I urocza ballada, jak The Binge w duecie z Yukimi Nagano z Little Dragon. By po chwili doszło do zachęcania publiczności do wariackiego tańca podczas drapieżnego, rockowego Glitter Freeze. Darcie się do przebojów: Dare, Feel Good inc. - Windmil, Windmil for the land turn forever hand in hand... A potem wzruszenia przy gospelowym Demon Days. Zaskoczeń przybywa z minuty na minuty i nie ma mowy o chwili znużenia. Że wyreżyserowane, owszem, ale wciąż przy jednoczesnej dawce spontaniczności. Nic dziwnego, że na samym końcu czułem solidne poczucie niedosytu. Skończyło się przecież za szybko - choć występ trwał aż dwie godziny...

A była też garść innych obrazków, które będą na długo tkwić po koncercie. Jak fantastyczne wizualizacje Snoop Dogga jako pirata w otwierającym Welcome To The Plastic Beach. Bliskość Damona, co jakiś czas śpiewającego tuż nad naszymi głowami. Jego charyzmę, żywiołowość, zagadywanie do publiczności w języku niemieckim, oblanie wodą gdzieś w okolicach Punk czy chociażby bieganie z tytułową chorągwią podczas White Flag... Śpiewane jakby od niechcenia well you can't get what you want but you can get me podczas On Melancholy Hill. Genialni, dający z siebie wszystko goście tacy jak Bobby Womack czy Nenneh Cherry. Do tego garść wizualizacji - jak chociażby te z animowanymi dziećmi w Dirty Harry czy parę podszytych czarnym humorem przerywników ukazujących fikcyjnych członków zespołu Gorillaz. Eh!

Tylko za mało było czasu, żeby dobrze zobaczyć Berlin. I pogoda dawała we znaki. Był Alexanderplatz, przejście ulicą Unter Den Linden, Brama Brandenburska, pokrążenie po kilku uliczkach. No i parę stacji S-Bahn, jako że dojechanie do hostelu nie było takim hop siup. Dworzec Warschauer Straße, zgodnie z nazwą, nie wygląda zachęcająco. Myślałem o wstąpieniu do muzeum figur woskowych, takim z Michaelem Jacksonem z Dangerous Tour, ale w końcu sobie podarowaliśmy. A zawsze w dzieciństwie chciałem zobaczyć coś takiego!
kaem pisze:- Ej, widać mu majtki.
- Zielone.
- Fioletowe!
Gwoli ścisłości, majtki Albarna były w kolorze wiśniowym...
Awatar użytkownika
kaem
Posty: 4415
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 20:29
Lokalizacja: z miasta świętego Mikołaja

Post autor: kaem »

Pank pisze:Rosjanka przed Krzyśkiem spycha go do tyłu
Dziwnie przestała przy wizualizacji z roztrzaskującymi się samolotami. :wtf:
Choć pamiętaj, koncertowy debiutancie za Odrą!
Rozmowa z Panem z recepcji (z Niemcem po angielsku):
- Skąd tylu Polaków bukuje się u nas na jeden nocleg?
- Z powodu koncertu.
- Przyjechaliście na jakąś polską gwiazdę?
- Nie. Na Gorillaz.
- To oni w Polsce są znani??
- Eee. No dobraaa. Przyjechaliśmy na Ałłę Pugaczową. Who the hell is Gorillaz?


Agnieszka Szydłowska we wczorajszym Programie Alternatywnym powiedziała:

Drogie bilety, drogie koszulki, machina prężnie działa. A jednak kiedy Damon Albarn pojawia się na scenie, to cała ta animowano-kultowa otoczka staje się mniej ważna od spotkania z kolażem muzyków i muzyki z różnych stron świata. Formacja, która skupiając się pod animowaną banderą wiedzie swoją smutną pieśń o zniszczeniu. Goście wnoszą ze sobą inne światy. Czy to Syryjska Orkiestra czy Hypnotic Brass Ensemble czy Little Dragon. To musi być drogie widowisko...

Siłą tej formacji jest łączenie tych odległych światów muzycznych, kulturowych, które razem tworzą tę mieszankę zwaną Gorillaz.
Dlaczego bez animowanych bohaterów? Są pokłóceni, potrzebują ludzkich zastępców. Wszelkie informacje dotyczące niesnasek do wglądu w klipach i video animacjach na telebimach koncertu.
Warto było wybrać się na koncert, by zobaczyć jak można łączyć tak odległe światy i wyjść z tego z twarzą. A trzeba mieć taką twarz, słuch, zainteresowania jak Damon Albarn.. Taką radość zestawiania na scenie Syryjskiej Orkiestry Ludowej czy Hypnotic Brass Ensemble i szukania po całym świecie tych, którzy mogą rapować czy zagrać jeden mały fragment w kawałku "Glitter Freeze".
Było na tym koncercie wiele momentów przebojowych, ale bardzo wiele tych wzruszających.. Bo to co jest najciekawsze w machinie zwanej Gorillaz to, że konsekwentnie od trzech albumów w wersji tekstowej czy w wydźwięku to jest zespół, który śpiewa pieśń o zagładzie.
Dzięki projekcjom video świat wirtualny mieszał się ze światem ze sceny- światem muzyków na żywo. Muzycy zepchnęli postaci animowane na ekran i to oni teraz są na przedzie. Scena przypominała statek kołyszący się z muzykami- a to pewnie za sprawą przebranych za marynarzy muzyków The Clash- Paula Simonona i Micka Jonesa, którzy razem z gitarami przez cały czas na tym koncercie są. Oczywiście Damon Albarn na wokalu, pianinie, keyboardzie i chórkach. Sekcja rytmiczna bardzo rozbudowana: aż dwie perkusje no i jeszcze bas i kontrabas, smyczki i dochodzący muzycy czy artyści śpiewający razem z zespołem
.

Obrazek

Jest w tym coś niesamowicie pozytywnego. Z jednej strony rozkręcona machina komercyjna, a z drugiej strony autentyczna, szczera kooperacja tych trudnych do połączenia elementów.. Ściągania zespołu z Syrii by wystąpił w dwóch nagraniach czy zapraszania Hypnotic Brass Ensemble, by zadudnili w trzech. To zdaje się tak trudne do zorganizowania, a jednak się dzieje. I na końcu ten szalony dyrygent, Damon Albarn. Co za łeb, skoro ogniskuje takie osobowości muzyczne w jednym miejscu. Zachwyt nad talentem.
Bitter you'll be if you don't change your ways
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
Awatar użytkownika
kaem
Posty: 4415
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 20:29
Lokalizacja: z miasta świętego Mikołaja

Post autor: kaem »

zapowiedź
Sting i Anna Maria Jopek raz jeszcze

17 grudnia 2010 z okazji Jubileuszu 85-lecia Polskiego Radia w Teatrze Wielkim na scenie pojawi się Sting! Organizatorzy zapowiadają, że wykona swoje przeboje w towarzystwie - oczywiście! - orkiestry symfonicznej Polskiego Radia. Koncert będzie można zobaczyć na żywo w telewizji - transmisję przeprowadzi TVP2 o godz. 21.10.
Poza Stingiem na scenie pojawią się również m.in. Perfect, T.Love, Raz Dwa Trzy, Robert Gawliński i Anna Maria Jopek. Zapowiadana jest także Caro Emerald, co powinno zelektryzować fanów jazzu.
Za organizację odpowiada radiowa Trójka, i to jej dziennikarze poprowadzą całe wydarzenie. Mówi się o Grażynie Torbickiej i Marku Niedźwieckim.
Z zaimprowizowanego studia radiowego na scenie Teatru Polskiego usłyszymy najpopularniejsze "głosy" Trójki. Znani dziennikarze podzielą się anegdotami dotyczącymi ich pracy i samego radia.
źródło
Bitter you'll be if you don't change your ways
When you hate you, you hate everyone that day
Unleash this scared child that you've grown into
You cannot run for you can't hide from you
ODPOWIEDZ