U.S.A - życie, ludzie, relacje...

Miejsce na tematy zupełnie nie związane z Michaelem Jacksonem. Tutaj możesz luźno podyskutować o czym tylko masz ochotę. Jedynie rozmowy te muszą być oczywiście kulturalne :) Zapraszam MJówki do pogawędek.
Awatar użytkownika
akaagnes
Posty: 1224
Rejestracja: sob, 07 lut 2009, 23:13
Lokalizacja: Lublin

U.S.A - życie, ludzie, relacje...

Post autor: akaagnes »

Obrazek

Jakiś czas temu w shoutboxie wywiązała się pewna dyskusja na temat życia w USA i ogólnie dotycząca Stanów Zjednoczonych. Kilka osób chciało, żeby założyć taki temat, gdzie ci z nas, którzy tam byli/są/mieszkają/pracowali/pracują podzielili się swoim doświadczeniem, spostrzeżeniami, uwagami, wspomnieniami. Doriseq zmotywowała mnie do napisania o moich wrażeniach, jako że zdaje się być zainteresowana tematem, więc napisałam "kilka" słów i postanowiłam, że założę taki temat, mimo że nie uczestniczyłam w całości tamtej żywej dyskusji.

CEL tego wątku jest taki, żeby przybliżyć prawdziwe życie w Ameryce zainteresowanym osobom, obalić może pewne mity związane z USA, napisać jak tam jest,czy warto pojechać na wakacje lub na dłużej, co trzeba wiedzieć.

Pomysł jest taki, żeby:
- ci, którzy obecnie żyją w USA i pracują pisali kawałkami co jakiś czas o swoim życiu, dniu codziennym
- ci, którzy byli, dzielą się swoimi wspomnieniami, spostrzeżeniami itd.
- ci, którzy są zainteresowani poszczególnymi kwestiami, zadawali pytania, dzielili się swoimi wyobrażeniami na temat, dowiadywali się więcej realnych rzeczowych informacji
i tym podobne.

---
z czasem, gdy ktoś ma pomysł na ankietę, proszę pisać, to zrobimy
---

Obrazek

No więc, żeby temat nie był od startu pusty, napisałam co nieco. To i tak jeszcze nie wszystko, ale i tak dużo jak na początek.

* * *

Las Vegas, Los Angeles


Las Vegas jest miastem raczej typowo turystycznym. Do zamieszkania tylko dla ludzi odpornych lub bogatych. W sezonie jest tam bardzo gorąco, do ponad 50 stopni Celsjusza. Środek pustyni. Wszędzie w pomieszczeniach i autobusach jest klimatyzacja, więc jest nawet zimno. Przeziębiona byłam kilka razy, raz nawet miałam grypę. Z kolei po sezonie, w okolicach połowy września zaczyna się chłodno i wieje, zwykle piaskiem, jest bardzo nieprzyjemnie. Życie głównie kręci się na jednym bulwarze, głównym, Las Vegas Blvd. Tam właśnie jest całe mnóstwo hoteli, restauracji, klubów, show open air i innych atrakcji. Ja pracowałam w resorcie MGM Mirage, w kasynie i na słuchawkach w housekeeping w hotelu. Ogólnie, w sezonie, czy poza nim jest tam praca, może bardziej taka w usługach właśnie - hotele, sklepy itd. Jak chcieć, to każdy coś znajdzie w ciągu max 3 dni. Potem są formalności. Musisz mieć SSN, to znaczy social security number, numer ubezpieczenia. To posiada i każdy Amerykanin i każdy imigrant, który zamierza pracować, leczyć się lub uczyć. Trzeba iść do odpowiedniego urzędu, wypełnia się kwestionariusz, podaje dane. Czekasz około 2-3 dni na nadanie, zwykle przesyłają albo na adres pracodawcy albo Twój korespondencyjny. Ten numer masz już na całe życie jeden. Musisz też zrobić badania. Zwykle jest to badanie/wywiad ogólny o stanie zdrowia, potem na kwestionariuszu deklarujesz, że nie masz aids, raka, oddajesz próbkę włosów do badania. W pracy, gdzie masz bezpośrednio do czynienia z pieniędzmi, musisz też mieć tzw. sheriff's card. Generalnie z formalnościami sprawa zajmuje ze 2 dni plus oczekiwanie. Jeśli masz nie do końca uregulowaną sprawę z ambasadą/konsulatem, musisz załatwić sprawy w ciągu najdaej 3 tygodni od przyjazdu. Z doświadczenia wiem, że najlepiej wybrać się tam bezpośrednio, nie dzwonić, i na pewno przed południem. Zwykle pracują do 14ej, więc po lunchu już ich nie ma. Z resztą ja przynajmniej nie spotkałam ludzi akurat tam, którzy chcieli mi pomóc (przedłużenie wizy), więc musisz być konkretna, stanowcza, walczyć o swoje. ;)
W Las Vegas najlepiej jest mieszkać blisko pracy lub w wiadomym pewnym hotelu/miejscu blisko bulwaru. Do dłuższego mieszkania, w przypadku wyjazdu do pracy polecam np. Blair House Suites http://www.theblairhousesuites.com - apartamentowiec z dziedzińcem dosłownie 5 minut od LV Blvd. Na stronie podane są ceny inne niż te, które obowiązują przyjezdnych w sezonie studentów. My płaciliśmy 120$ na miesiąc. Stali mieszkańcy, bo tam są i tacy, płacą około 500$ na miesiąc, a turyści- tak jak podane na stronie.;)
W okolicy jest kilka sklepów spożywczych, przychodnia medyczna, przystanki. Dom ów znajduje się zaraz za kościołem i jest spokojnie. Z tarasów widać m.in. hotel Wynn i pola golfowe. Mieszkają tam niektórzy dłużej niż tylko przez sezon, mając normalne mieszkanie, choć zwykle to studenci itp. Właściciel jest świetny, ma na imię Bruce i chętnie pomaga, gdy coś się dzieje. Jak prawie wszędzie w tego typu miejscach do mieszkania, jest dziedziniec i basen, jacuzzi. Zawsze są świetni ludzie i co wieczór są imprezy. Bardzo miło wspominam tamto miejsce. Mieszkanka wyglądają tak, że wejście jest od saloniku i kuchni, wyposażona we wszystko co trzeba, 2 sypialnie i łazienka. Na dole zwykle znajduje się pralnia i suszarnia. Tam czasami poznawało się fajnych ludzi też, np. czekając na swoje pranie, szło się na bilard przy recepcji, był barek samoobsługowy, muzyka z płyt od Bruce'a. Czasami właśnie, gdy padało albo ktoś chciał się wyspać w ciszy i przeszkadzały imprezy, to towarzystwo przenosiło się do sali bilardowej. Szczególnie w nocy ochrona się cieszyła, bo nie było nudno.
Na co trzeba uważać. Jak wiadomo, w każdym domu, pomieszczeniu, pracy, są czujniki na dym, przeciwpożarowe. Więc pali się (papierosy) tylko na zewnątrz. Czasami niewiele trzeba, by zaczęło pipczeć albo od razu piszczeć. My mieliśmy np. zepsuty piekarnik i za każdym razem podgrzewaniu pizzy towarzyszyła akcja: kilka osób z ręcznikami w dłoniach robiło wiatr przy czujnikach, otwarte drzwi i okna i można było szybko wyjmować jedzenie. Któregoś razu dziewczyny z sąsiedniego mieszkania, które wróciły w nocy z imprezy i robiły jedzenie, przypaliły je, co skutkowało alarmem na cały apartamentowiec i wszystkich na nogach o 3 w nocy. Trzeba więc być ostrożnym. Gdy ktoś w porę tego nie wyłączy, to po 4 minutach pojawia się straż pożarna i pogotowie. Gdy coś się dzieje, to ok, ale jeśli fałszywy alarm, to ktoś musi zapłacić za ich kurs do miejsca zdarzenia. Zazwyczaj ten, który zawinił. ;)

W USA ludzie są przeważnie o wiele bardziej otwarci, bezpośredni, nie wstydzą się wielu zachowań. Nie każdemu to odpowiada, choć mi tak. Generalnie w pracy usłyszysz każdego dnia entuzjastyczne: hi, how are you? od kolegów i koleżanek, ale jedyna właściwa odpowiedź to, super, rewelacja. Nikt nie chce wysłuchiwać o bólu w kościach, nieprzespanej nocy czy problemach w związku. Chyba, że bardziej zaufani przyjaciele, przy jakimś piwie w barze.
Amerykanie bardzo rzadko lub prawie wcale nie zapraszają znajomych do siebie do domu. Z rodziną spotykają się tylko w domach, raz albo dwa razy do roku. Tylko bliscy przyjaciele, raczej zaufani odwiedzają się w domu. Wtedy, można powiedzieć - obowiązuje - swoboda. W sensie, gdy przyjaciel będzie u Ciebie, to sam sobie zrobi kawę, kanapkę, otworzy Twoje piwo, wybierze film do oglądania. Ty u niego możesz to samo. Gorsze zażenowanie obu stron budzi wstydliwość i siedzenie sztywno w jednym miejscu. ;) Za drugim razem już zapewne poczuje się jak domownik - nastawi pranie(w tym swoje, w razie potrzeby), porządzi się w kuchni i takie tam. Taka dygresja - zachowanie Michaela w domu Casciów było całkowicie normalne: domaganie się cukierków, odkurzanie i wyrzucanie śmieci. Typowy Amerykanin. Aha - i jak generalnie istnieje zasada, żeby najpierw dzwonić, żeby się umówić, na piwo,czy cokolwiek, tak w przypadku takich bliskich znajomości, gdzie już gość = prawie domownik, ta zasada nie obowiązuje. Podam przykład. Któregoś razu wracając z imprezy na Sunset (w LA), poczułyśmy się z koleżanką bardzo zmęczone, a do domu miałyśmy jeszcze kawał drogi. Przejeżdżałyśmy akurat autobusem przez Hollywood (dzielnica na górkach), gdzie mieszka nasz bardzo dobry (w tamtym okresie) kumpel. Wcześniej byłyśmy u niego ze 2 razy, w tym na grillu. Nagle Denise zaproponowała, że chodźmy do niego, prześpimy się, rano zjemy śniadanie i wrócimy każda do siebie. I tak zrobiliśmy. To była jakaś druga w nocy, Jeordie nie był wcale specjalnie zdziwiony, tylko mruknął nam na śpiąco, żeby zachowywać się cicho, bo miał ciężki dzień. Poszedł spać, a my wzięłyśmy prysznic i też położyłyśmy się spać w wolnej sypialni. Rano wspólnie zrobiliśmy śniadanie, po czym wróciłyśmy do siebie,a on do swoich zajęć. :)

Z Amerykanami trzeba gadać konkretnie i bezpośrednio, gdy czegoś chcesz. Jak lecisz i nie ma Cię kto odebrać z lotniska, a nie chcesz tracić na taxi (bo maxymalnie zdzierają z nieznających się na rzeczy podróżnych), to wcześniej zadzwoń do kogoś i powiedz wyraźnie, zapytaj czy może odebrać Cię z lotniska, bo nie znasz jeszcze miasta itd. Odpowie tak albo nie. I nie ma się co obrażać, jeśli nie. Dzwonisz do kogoś innego albo w końcu bierzesz taxi.
Z taksówkami to jest w ogóle osobna historia. W każdym mieście obowiązuje jakiś inny styl zachowania, jeśli nie chcesz wyskoczyć z pięciu dych na starcie. W Las Vegas zwykle są różne shuttles do hoteli i możesz zabrać się za darmo, nawet jak w jakimś hotelu nie mieszkasz. Concierges nie będą Cię ścigać jak wysiądziesz i pójdziesz w inną stronę. Jeśli już bierzesz taxi, to musisz znać dokładny adres, a już na pewno kod areału/budynku na pamięć. Nie rozglądasz się za szybę, nie milczysz(!). Wtedy jest szansa, że z McCarran do np. Mirage dojedziesz za max 10$. W innym przypadku zapłacisz 25$ lub więcej. Sytuacja w Los Angeles wygląda podobnie, ale dodatkowo musisz uważać do kogo wsiadasz. Jeśli zalatuje Meksykiem albo Indiami, to nawet do pobliskiego Marina Del Rey z LAX mogą wziąć ze 30$, więc jakbyś chciał/a jechać np. do Encino to pomnóż jakieś 3 lub 4 razy. ;) W Los Angeles shuttles przyjeżdżają rzadko lub TYLKO po konkretnych gości mających rezerwacje w danym hotelu i to już sprawdza kierowca, więc nie ma opcji podrzucenia Cię do centrum na gapę. Są jednak busiki z terminali, które podwożą podróżnych do przystanku autobusowego przy lotnisku. Nimi dostaniesz się do centrum. Najlepiej wsiadać do taxi, które prowadzą rozpoznani spontanicznie Amerykanie, choć czasem jest ich mało. Musisz wiedzieć co nieco o mieście, wiedzieć co się dzieje w najbliższych dniach (jakieś imprezy, koncert Biebera, wizyta Miedwiedewa itd;))) takie tam). Milczenie i nieśmiałość zdradza turystę, którego bezkarnie można oskubać z pieniędzy. Jadąc np. do hostelu czy motelu, warto nawet podać pobliski adres, jakiejś prywatnej posesji, żeby sprawić wrażenie, że jedziesz do rodziny/znajomego, a nie jesteś tylko turystą. Wtedy i do Encino z LAX dojedziesz za jakieś 15-20$ (przy dobrych wiatrach). Taksówkarzom w LV i LA napiwki dają TYLKO celebrities. Nie wiem jednak jak jest w innych miastach.

Wszechobecne są Wallmart'y i Wallgreens'y. Sieciówki spożywczo-apteczne. W Wallgreens są o wiele tańsze leki, pigułki itd. niż w typowych Pharmacy's. Grypę leczysz aspiryną lub Aleve z Wallgreensa. Jak masz gorączkę, bierzesz podwójną aspirynę. Jak umierasz, dopiero idziesz do lekarza pierwszego kontaktu. Jak poszłam do lekarza z przeziębieniem i zaropiałymi oczami, bo miałam uczulenie, to straciłam tylko kasę, żeby mi powiedział, że farmaceutka w Wallgreens mogła przypisać mi jakieś krople do oczu i silniejszy lek. :P Nie wiem na czym miała(by) polegać ta reforma służby zdrowia, o której kilka miesięcy temu mówił Obama, ale mam nadzieję, że tego. Ja na swoje 2 przeziębienia i jedną grypę w Las Vegas straciłam jakieś ponad 400$ (wizyty u lekarza i leki), po czym dowiedziałam się, że organizacja CHI, która miała sprawować nade mną opiekę podczas pobytu w USA, nie refundowała takich rzeczy. Pani wytłumaczyła mi później, że chodziło bardziej o nagłe wizyty w szpitalu, np. związane z wypadkiem, napadem itd. :P
Wallmarty są fajne, ale tam są raczej tylko amerykańskie produkty. Zamiast zamawiać pizzę na telefon, dla oszczędzających kasę bardziej opłaca się kupić właśnie z Wallmartu, bo też są duże, tylko do podgrzania w piekarniku, a połowę tańsze. Hitami Wallmartu, za którymi niesamowicie tęsknię są ciasteczka OREOS
Obrazek
(podobne do markizów, kakaowe, przepyszne!) oraz Doritos
Obrazek
-chipsy tortilla(nie wiem jak to inaczej wyjaśnić)- w różnych smakach. :mniam:
Poza tym hm... jedzenie jest okropne. Nie sposób ciągle żywić się w restauracjach Fast Food (Mac Donalds, KFC, Jack In The Box, Wendy's itd.) lub pizzą, więc jakoś trzeba kombinować. Myślę, że z czasem można się przyzwyczaić. Pieczywa na pewno nie ma takiego jak u nas. Najlepsze jest razowe, niemieckie (lub tak jest przynajmniej napisane). Nie radzę robić mini-zapiekanek z amerykańskiego chleba w mikrofali, bo zrobi się ciapa.
Jest jedno takie miejsce w Los Angeles, gdzie jest pyszne jedzenie z różnych stron świata i europejskie pieczywo i inne produkty. To jest Farmers' Market. Można powiedzieć, że to taka mini wioska ze stoiskami warzywnymi, piekarniczymi, sklepikami, kafejkami. Najwięcej tam jest Włochów i włoskich produktów. Warto tam połazić, atmosfera jest super, taki tyci skrawek Europy, jeśli ktoś by bardzo tęsknił. Nie jest drogo, więc na zakupy lepiej przyjeżdżać samochodem, bo wychodzisz raczej z pełnymi siatami i pomysłami na obiad. ;)
Generalnie i w Las Vegas i w Los Angeles są polskie sklepy. Trzeba tylko dobrze poszukać w internecie. W LV namierzyłam jeden, w LA 2 plus 2 restauracje -polską i słowiańską. Nie wiem skąd i jak sprowadzają produkty, ale faktycznie smakuje po europejsku. :)

Przeniosłam się jakoś z biegu do Los Angeles, a warto zwrócić większą uwagę na specyfikę tego miejsca. Jest to zupełnie inny świat niż nawet Las Vegas, nie porównując już zupełnie do Europy. Jakby inna planeta. Będąc tam, zrozumiałam, dlaczego marzenia o przyjeździe tu wydają się takie odległe, a już spotkanie jakiejś "gwiazdy" to pełnia szczęścia, w Polsce postrzegane jako zupełnie nierealne, wydumane. Wcale tak nie jest.
Ale po kolei. W tym mieście panują inne zasady, mieszkają zupełnie inni ludzie, klimat, aura jest zupełnie inna niż gdziekolwiek indziej. Ludzie mają do siebie totalnie inne nastawienie niż w Europie, nawet nie wiem od czego zacząć.... Może tak: w tym mieście celem nadrzędnym interakcji między ludźmi jest zdobycie szeroko rozumianej popularności. Nie wszyscy tak mają, ale większość. Chętnie pomogą Ci, w różnych sprawach, pomogą znaleźć pracę, kąt do zamieszkania, poradzą gdzie najlepiej wynająć samochód... po to, żebyś powiedział kilku znajomym: wiesz, XY powiedział mi o tym/załatwił mi pracę itd. Podam przykład. Chyba najbardziej obrazowy, jaki spotkałam osobiście: Gdy już przyjechałam na dłużej do Los Angeles, po skończeniu pracy, z różnymi ludźmi i znajomymi imprezowaliśmy trochę, między innymi na słynnym Sunset Blvd, z klubami rockowymi. Jest taki lokal jak Viper Room, którego współwłaścicielem jest m.in. Johnny Depp. Kilka razy tam chodziliśmy, bo były ciekawe występy, czasami był niezły ścisk, bo lokal jest naprawdę mały. Przy barze zwykle kręcił się niejaki Chris. Najbardziej rozpoznawalny barman w Viper. Razem z koleżanką Yen któregoś razu zagadałyśmy do niego, od razu zaczął wypytywać się różne rzeczy i za drugim razem postawił nam już darmowe drinki, bo super się gadało. Chris nie był zwykłym barmanem. Skończył dwa kierunki na UCLA, znał kilka języków obcych i nie tylko. Okazało się, że ów ciemnowłosy sympatyczny chłopak ma takie znajomości, że spokojnie mógłby zostać jakimś bossem w dużej firmie. Znał szefów wytwórni, którzy też tam przychodzili, przedstawił nawet nam kilku jakichś facetów z Universal, z którymi był po imieniu, klepali się po plecach i razem przeklinali. To między innymi on załatwił mi wejście do Interscope, gdzie później poznałam kilku innych ludzi, byłam na rozmowie o pracę na recepcji, ale nie wyszło, bo wiza już mi się kończyła i pozwolenie na pracę.:P Któregoś razu nie wytrzymałam i zapytałam go, co on jeszcze robi w barze nalewając drinki, zamiast być szefem jakiegoś Sony, czy coś. Wszystkim może załatwić, a sam ciągle działa tylko za barem. Odpowiedział mi, że: bardzo lubi pracę z ludźmi, jest człowiekiem nocy, ma tu wszystko czego mu trzeba i jedyna odpowiedzialność, to zarządzanie barem. nie siedzi w biurze od rana do nocy, nie musi nosić garnituru, tylko dżinsy, a i tak już zarabia tyle co oni. za to jest znany w całym LA, bo ludzie, jeden drugiemu mówią o nim, że jest świetnym kumplem, czasami stawia darmowe drinki znajomym, wie gdzie się dobrze, ładnie wydziarać, zna kilka gwiazd, no i tych ludzi z branży. czego mu więcej trzeba? no i racja. :) ja też powiedziałam o nim znajomym, zna go już szersze i szersze grono osób i o to mu chodzi. Każdy jakiś bliższy znajomy pomoże Ci w Los Angeles, nie chcąc zazwyczaj nic w zamian. Zawsze jest z kim wyjść do kina, do baru. Nowych znajomych zawsze traktuje się z szacunkiem, życzliwością, bo nigdy nie wiesz, kim tak naprawdę jest. Ja przez takie znajomości dowiedziałam się na przykład, że we środy gwiazdy rocka imprezują na Sunset. Spotkałam osobiście Tommy'ego Lee i Marilyna Mansona, Dave'a Navarro dwa razy na imprezie w Pure w Las Vegas, piłam z Trentem Reznorem i Joshem Freese (z nim to w ogóle dłuuuuga i ciekawa historia na inny raz) oraz kilku innych. Niestety nie mam zdjęć, gdyż zasada jest taka, że jeśli chcesz normalnie pogadać, czy nawet wypić drinka w takim towarzystwie, to nie ma żadnego pstrykania. Oni sami nie muszą zwracać Ci uwagi, tylko ochrona po prostu konfiskuje Ci aparat i cześć. Myślę, że podobnie bywało z Michaelem. Wiele fanek mogło z nim łazić, przebywać, ale nie wolno było im robić zdjęć (co innego, gdy znajdziesz się przy okazji w kadrze paparazzich), ale osobiście, jeśli chcesz zdjęcie, to wyklucza to dalszy kontakt. Taka jest po prostu zasada.
Trzeba jednak uważać na fakes. W Los Angeles widziałam co najmniej 10 Slashów, z czego tylko jeden był prawdziwy wchodzący do kibla w Santa Monica Place. Z resztą Mansona też nie poznałam, bo myślałam, że to ściemniacz. Dopiero później. Poza tym na ulicach od razu widać, kto turysta, a kto mieszkaniec LA. Widziałam Angelinę Jolie, samą, jak wchodziła do Victoria's Secret. Zrobił się mały szumek, kilka osób wyciągnęło aparaty, a tuż obok niej przeszła jedna zwyczajna aż do bólu kobieta z siatką w ręku, potem przeszła obok nas i nic. Coś jak u nas w Warszawie w Galerii Mokotów spotykasz Kukulską czy Piaska, mówisz cześć i idziesz dalej. ;) Bez zbędnych podniet.

No dobra, zejdźmy z high life'u. Życie normalnych (nazwijmy ich tak) ludzi w LA jest generalnie po prostu życiem na pozór nie różniącym się od naszego. Też oczywiście są różne problemy, frustracje, zawody miłosne, wypadki, ciąże, rozwody, kochanki, imprezy, praca od 9 do 17, mechanik, kłótnie z koleżanką i mandaty. Tylko, że jakby w innej estetyce, innych standardach, na innym poziomie. Przeciętnego Amerykanina/mieszkańca USA stać na dom (nawet na kredyt spłacany latami), nowy samochód co jakiś czas, wakacje za granicą 2 razy do roku, kosztowne hobby. Zarabiasz generalnie tak, że na wszystko Ci starcza. Jak zarabiasz - to już zależy od Ciebie. Sezonowa praca jest zawsze i wszędzie. Sama od razu znalazłam pracę w KFC, potem w barze rybnym na Santa Monica, i to już po sezonie, jak powoli przybywali studenci. Taka praca da Ci zarobek rzędu około hm.. 800-900$ na miesiąc, z czego średnio 100-120$ wydajesz na wynajęcie pokoju lub około 300-400$-mieszkanka (zależy jeszcze gdzie i jakiego), ze 100-120 na jedzenie/używki, 50$ jakieś rachunki... (mniej więcej!). O wiele więcej płacą w pracy już na wyższym poziomie - w biurach na przykład,ale nie wiem dokładnie ile i nie chcę kłamać. Natomiast wiem, że gdy pracujesz w dużej znanej firmie, korporacji lub dla jakiegoś vipa z branży, stawka jest więcej niż bardzo zadowalająca. Asystentka w Interscope Records może zarabiać nawet 5-7 tys. $ na miesiąc albo i więcej. Stawki podwajają się w pracy dla konkretnego znanego artysty. Tzw. szarzy obywatele w normalnej pracy zarabiają średnio 4-5 tys.$(mam na myśli pracę na level 2 - biura, urzędy itp.)

Ok, na razie może skończę, I tak bardzo długo się rozpisałam na początek. Z czasem napiszę więcej, wkleję jakieś swoje fotki... inni niech zrobią to samo.:) POzdrawiam.
Ostatnio zmieniony pn, 12 wrz 2011, 18:17 przez akaagnes, łącznie zmieniany 1 raz.
TIIFan
Posty: 5
Rejestracja: czw, 18 lut 2010, 12:15
Lokalizacja: Łódź

Post autor: TIIFan »

swietnie sie czytało. w tym roku chciałem wyjechac przez "łork end trawel" ale jakos kasy zabrakło. Jak załatwiłaś wize ? i czy jadąc tam da sie zarobic czy raczej wyjdzie sie na zero?
Awatar użytkownika
Mike
Posty: 1010
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 19:54
Lokalizacja: mam to wiedzieć?

Post autor: Mike »

Mi sie super czytało i jeszcze bardziej odwiedzić USA zachciało:D czekam na kolejne realia USA:)
"LIES RUN SPRINTS, BUT THE TRUTH RUNS MARATHONS"- Michael Jackson
Obrazek
http://www.youtube.com/user/ktossomeone
Awatar użytkownika
akaagnes
Posty: 1224
Rejestracja: sob, 07 lut 2009, 23:13
Lokalizacja: Lublin

Post autor: akaagnes »

Po pierwsze od razu przepraszam, machnęłam się:
My płaciliśmy 120$ na miesiąc. Stali mieszkańcy, bo tam są i tacy, płacą około 500$ na miesiąc, a turyści- tak jak podane na stronie.;)
popatrzyłam na stare rachunki i źle Wam powiedziałam - 120$ od osoby płaciliśmy za mieszkanie w BHS, a mieszkało nas 4 osoby w jednym. Także też wychodzi z 500$ za mieszkanie.
Takie ceny są w większości podobnych house suites, w Los Angeles też, ale tam cena zależy od miejsca. Średnio to wychodzi około 200$-300$ w Santa Monica, gdzie mieszkałam. Było nas też kilka osób. Trochę tańsze są blisko campusów studenckich, ale chyba gorsze warunki, ale nie wiem, bo nie byłam.

TIIFan pisze:Jak załatwiłaś wize ?
przez biuro w Polsce, które organizowało ten wyjazd. byłam właśnie na "work & travel".
później próbowałam sama zdobyć wizę, ale moja wina,że nie udało się, bo trochę namieszałam w papierach. w sensie mam wujka w San Francisco. wujek ma firmę i miał mi dać zatrudnienie (naprawdę albo ściema do papierów), ale później okazało się, że nie może, ponieważ mamy to samo nazwisko. teraz nie wiem już jak wygląda proces wizowy, gdyby załatwiać samemu, a chciałabym w nadchodzącym roku... jeszcze jak rozmawiałam z noemi.best to okazało się, że mam jakieś złe i nieprawdziwe informacje (co do wizy na dłużej niż pół roku). więc sama chętnie się dowiem, jak to naprawdę wygląda, co się zmieniło, jak załatwić wizę np. na rok czy kilka lat

TIIFan pisze:czy jadąc tam da sie zarobic czy raczej wyjdzie sie na zero?
da się zarobić, jeśli nie robisz tylko tego, na co wyjechałeś. w sensie... ja miałam załatwioną pracę w hotelu, w housekeeping. jednak po przyjeździe tak można sobie zorganizować czas, żeby jeszcze dorabiać tu i tam. pracowałam więc też równocześnie w kasynie, gdzie zarobki były o wiele lepsze, a w później przez miesiąc (kilka razy w sumie wyszło) w klubie nocnym drag queen jako tzw. stage entertainer (prowadziłam konkursy, zapowiadałam toasty, dedykacje i inne takie). brałam kasę do ręki, 500$ + napiwki, średnio około 200$- za noc). W kasynie rozdawałam drinki i zachęcałam ludzi do gry, musiałam się uśmiechać i upijać gości. :-)
z kasyna miałam 1000$ na czysto plus napiwki (im byli bardziej pijani, tym więcej dawali), a z housekeeping 800$ plus liche napiwki.
mogłam przywieźć kasę do Polski, ale przehulałam ją na imprezach, a potem w Los Angeles. Kiedy wróciłam do Polski w listopadzie, miałam już tylko kilka stów w kieszeni. ;-) moje rozsądniejsze koleżanki Polki jednak pokupowały np. laptopy, wypasione aparaty cyfrowe albo zaoszczędziły jakieś kilka tysięcy. ale zależy od podejścia. ja wolałam imprezować, one siedzieć w domu po pracy i odkładać.
daria3891
Posty: 314
Rejestracja: pt, 03 gru 2010, 21:31
Lokalizacja: France

Post autor: daria3891 »

;-)
Ostatnio zmieniony ndz, 20 mar 2011, 2:02 przez daria3891, łącznie zmieniany 1 raz.
cut that out!
Awatar użytkownika
akaagnes
Posty: 1224
Rejestracja: sob, 07 lut 2009, 23:13
Lokalizacja: Lublin

Post autor: akaagnes »

Dodam kilka zdjęć... ale zaczekajmy na innych ludzi aż się wypowiedzą, dodadzą swoje. większość zdjęć mam na płytach, więc któregoś dnia zgram i wkleję jeszcze.
Tymczasem te:

Obrazek

tablica przystankowa, gdzieś w środku miasta :hahaha: tak, i takie fotki robiłam haha
Obrazek

najpopularniejsza "randkownia" w west hollywood. the Palms
Obrazek

Whisky-a-Go-Go na Sunset Strip, w dzień (w nocy nie nosiłam raczej aparatu, zwł. na imprezy). tu we środy wieczorami pojawia się Tommy Lee. w środku z resztą są banery Motley Crue jeszcze z lat 80' :)
Obrazek

"ulubiona" firma wielu naszych kolegów i koleżanek z forum. :-) róg Colorado Avenue i...(nie pamiętam)
Obrazek

Hollywood (część mieszkalna). Courtney Grove
Obrazek

gdzieś na Rodeo Drive. (tu często MJ robił zakupy chyba)
Obrazek

dzieciaki z podstawówki w Santa Monica (obok tam, gdzie mieszkałam)
Obrazek


dobra. na razie tyle.
Ostatnio zmieniony pn, 12 wrz 2011, 18:02 przez akaagnes, łącznie zmieniany 1 raz.
Awatar użytkownika
doriseq
Posty: 355
Rejestracja: czw, 30 lip 2009, 15:50
Lokalizacja: Wrocław :)

Post autor: doriseq »

Fęęęks agnes za megaśnego długiego posta ;-) Stany ciągnęły mnie od zawsze, ale niestety póki co brak mi odwagi na podbój hAmeryki :diabel: Jednak mam wśród swoich znajomych osoby, które były tam, lub nadal są. Jedni sobie chwalą USA, inni uciekają stamtąd. Siostra mojego szwagra siedzi w Stanach. Dokładnie w Kalifornii, San Jose. Mieszka tam z mężem, który jest koreańczykiem, a którego poznała w Japonii :-). Ostatnio rozmawiałam z nią w zeszłym roku, więc już w sumie kawał czasu temu. Generalnie mówiła, że Ameryka ma hopla na punkcie Hannah Montana, Jonas Brothers i innych dzieki Disney'a. Opowiadała też jak to w pierwszy dzień zarysowała samochód, który kupił jej Daryl (mąż). Hahaha przy parkowaniu przodem uderzyła w śmietnik :-) polak potrafi ;-) oo przypomniało mi się coś.. w sumie to też ma związek z USA.
Irena z Darylem pobierali się w Polsce, w Elblągu. Z tej racji, że Daryl od dawna siedzi w US, to i przywiózł ze sobą znajomych na dwa dni przed ślubem.
Jak polska gościnność nakazuje "chodźmy się napić!".. no i poszli.. i zaniemogli. A na weselu była jedna wielka klapa, wszyscy amerykańcy przecenili swoje możliwości i smacznie chrapali pod stołem w czasie gdy polacy pili "na drugą nóżkę". Wesele było jedną wielką katastforą, sam Daryl też się napił, panna młoda o 21 wylądowała w pokoju hotelowym z założoną bawełnianą koszulką na sukni ślubnej, co by się nie ubrudziła od wymiocin. Hmm.. z mojej perspektywy to było normalne polskie wesele.. jednak jestem pewna, że amerykanie widzieli światełko w tunelu. Oto magia wódki polskiej.
Ale wróćmy do US. Irena (przypomniam, że to siostra mojego szwagra) wyleciała z międzynarodowym prawem jazdy... do niczego nie przydatnym, ponieważ musiała wyrabiać je na miejscu ponownie. Podobno nie we wszystkich stanach tak jest.
Co o samym LA. Mówiła, że nie jest tak pieknie jak na filmach. Mówi, że jest tam bardzo wysoki poziom przestępczości i że wieczorami strach wychodzić. Nad miastem wisi chmura smogu. Sławnego nikogo nie spotkała. Z San Jose do Los Angeles jest około 2h jazdy, więc okazyjnie jeździ sobie tam na zakupy, bo jest tam caaaaaała masa świetnych marek.
Irena przesyła mojej siostrze ubranka dla jej córeczek od Calvina Klaina. Przepiekne sukienusie, buciki, zabawki. Wszystko podobno za śmieszne pieniądze. Biorąc pod uwagę to, że dziecięce ciuszki są bardzo drogie u nas w Polsce.
Są polskie sklepy, z polskimi gazetami.. "polską kiełbasą".. z polskimi markami typu "Łowicz", "Wedel".. z napisikiem na etykiecie "MADE IN KANADA", więc 'prawie' polsko.
Generalnie podoba jej się tam gdzie żyje, za jedym wyjątkiem. Tęskni za rodziną w Polsce. Czasem nawet na skype pogadać się nie da, bo jest zbyt duża różnica czasu.
Dlatego.. Dorotka czeka na zaproszenie do CA, SAN JOSE. Może kiedyś się doczeka ;-)
Obrazek
Awatar użytkownika
akaagnes
Posty: 1224
Rejestracja: sob, 07 lut 2009, 23:13
Lokalizacja: Lublin

Post autor: akaagnes »

doriseq pisze:wyleciała z międzynarodowym prawem jazdy... do niczego nie przydatnym
no właśnie. posiadanie *jakiegoś prawa jazdy jest przydatne o tyle, że możesz od razu zapisać się na egzamin, by dostać amerykańskie. i jak generalnie zasady na drodze są ogólnie takie same, to zanim samemu wsiądzie się za kółko w Los Angeles, trzeba się przyzwyczaić do pewnych stałych zachowań tam. wolna amerykanka to mało powiedziane. mandaty (jeśli policja jest obecna) sypią się ciągle. stałym elementem jest trąbienie, pokazywanie fak ju i przeklinanie, najczęściej przez cb odbiorniki lub głowa-przez-okno. nikogo to nie dziwi i nikt nikogo nie pobije, ale tak oni, przynajmniej w LA, rozładowują drogowe emocje. mnie to bawi, zawsze recholiłam się z tego, czasami dorzuciłam coś od siebie ;-)

Mówi, że jest tam bardzo wysoki poziom przestępczości i że wieczorami strach wychodzić.
W niektórych dzielnicach na pewno tak jest, jednak nie miałam okazji w takowych mieszkać (w przeciwieństwie do Londynu;>). Któregoś razu przechodziłyśmy z Yen przez "dolne" Sunset, gdzie coś się działo, ale ominęłyśmy, nie zwrócili chyba na nas uwagi... Nieciekawie jest we wschodnim Los Angeles i na południowym wschodzie. tam są gangsterskie dzielnice. w centrum i na zachodzie LA nie powinno nic się stać nikomu w nocy, bo często krąży policja (odpalając papierosy od obywateli i pytając jak się mają), a przy oceanie, blisko,to rejon turystyczny spokojny raczej. również w Encino jest spokój, czy Bell Air, bo tam vipowskie dzielnice i ochrona. w Shermann Oaks gdzieniegdzie, w okolicach Mulholland drive oraz Marina Del Rey niedaleko lotniska LAX- tam można czuć się niepewnie w nocy -ale raczej tam się nie łazi. ;)
doriseq pisze:Nad miastem wisi chmura smogu.
nad City wisi ;) na wielu zdjęciach widać. http://lacre.net/wp/wp-content/uploads/ ... eles03.jpg
Awatar użytkownika
Man in the mirror
Posty: 768
Rejestracja: wt, 15 lip 2008, 18:08

Post autor: Man in the mirror »

Świetny temat aka;)

Bardzo mnie interesuję W.Brytania czy Ameryka i chętnie śledzę takie tematy, by poczuć w jakimś tam stopniu to co się tam dzieje.

Uczę się angielskiego i chodzę na takie zajęcia z Rabinem, i kiedyś to był Amerykanin właśnie to bardzo fajnie się z nim rozmawiało, był bodajże z Arizony.Nie wiedział co to piłka ręczna.;)

Ale nie o tym ja tutaj;)

Jakiś czas temu moja nauczycielka wyjechała do Stanów i pracowała w restauracji, razem z Amerykanami I jeden z współpracowników zapytał się, czy przyjechali do Usa, przez Alaskę? Był przekonany, ż z Polski można przyjechać do U.S.A samochodem i tamtędy wiedzie droga..
I podobno nie była to taka pojedyncza sytuacja ze strony amerykanów

Spotkały Cię (Was) jakieś podobne, śmieszne sytuacji. Jacy są amerykanie dla ciebie?
Awatar użytkownika
akaagnes
Posty: 1224
Rejestracja: sob, 07 lut 2009, 23:13
Lokalizacja: Lublin

Post autor: akaagnes »

Kolejny raz uświadomiłam sobie jak kocham LA :D Ech.. tęskno.

Man in the mirror pisze:Spotkały Cię (Was) jakieś podobne, śmieszne sytuacji
tak. wszystkich "Słowian" ci trochę mniej wykształceni Amerykanie wkładają do jednego wora z Rosjanami. dziwili się, że nie znam rosyjskiego i pytali się mnie po jakiemu mówię. czasami Poland rozumieli jako Holland i pytali o legalizację związków homoseksualnych. ;-) i owszem pytali się, czy przyleciałam samolotem (niektórzy), ale do głowy mi nie przyszło, że mogą myśleć, że czymkolwiek innym przybyłam ;-)
ale rzadko takie przypadki się zdarzają. wykształceni Amerykanie jednak wiedzą o Polsce, znają Wałęsę i JP II, wiedzą gdzie leży w Europie itd., że graniczy z Niemcami i... Rosją *wg nich.
Man in the mirror pisze:Jacy są amerykanie dla ciebie?
pisałam w pierwszym poście.:) mi ta ich mentalność bardzo odpowiada, w pełni odnajduję się wśród nich i w tym lanserskim Los Angeles. szczerze,to nawet lepiej czuję się (np. za granicą) w towarzystwie Amerykanów niż Polaków. wsiąkam jakoś.:) bardzo lubię amerykanski angielski, te skróty myślowe, literowe, akcent, chaotyczność(bo sama tak mówię). ....
thewiz
Posty: 1256
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 23:46
Lokalizacja: Z gwiazd....

Post autor: thewiz »

USA. Ten kraj ma coś takiego w sobie, że choć zdroworozsądkowo powinnam dać mu spokój, to nie potrafię. Odwiedzałam wielokrotnie, pracowałam w sumie z rok, myślę że mogę trochę na ten temat napisać.

Pierwszą wizytę zaliczyłam po pierwszym roku studiów, to było takie moje marzenie wyjechać do Stanów. Oczywiście Work and Travel, miałam pracę w housekeepingu. W mojej ocenie płacą tam straszne grosze. Gdybym miałam naprawdę się z tego utrzymywać i żyć na jakimkolwiek poziomie, byłoby to niemożliwe. Pewnie żywiłabym się samym shitem z najtańszych sklepów i przytyła 20 kilo w ciągu roku. W trakcie drugiego programu Work and Travel poznałam w USA kilka Rosjanek i one zdecydowały się pozostać tam nielegalnie. Stany zmieniły je ze szczupłych lasek w otyłe mamuśki. W rok.

Jednak tak kończą osoby, które naprawdę pracują za marne grosze. Housekeeping, restauracje, bary, przerobiłam to wszystko. Cenię sobie to doświadczenie bardzo, dostałam czasem w tyłek a czasem było zabawnie. Zawsze miałam umiłowanie do Czarnych, ale w ogóle nie mogłam się z nimi dogadać. W sensie, oni mnie nie rozumieli ani ja ich. Mówię o osobach mówiących w slangu, to jest zupełnie inny język. Kiedyś poprosiłam takiego jednego o prostą rzecz, a tłumaczyć z angielskiego na jego musiał mój biały kolega. Po prostu urwanie głowy. Pomimo tej bariery językowej zawsze dobrze się bawiłam z czarnymi pracownikami :smiech: .

Ja mam trochę inną opinię o jedzeniu w USA od Agnes. Przez pierwszy miesiąc, po pierwszej wizycie w Walmart żywiłam się bananami i wodą. Wszystko inne powodowało u mnie literalnie odruchy wymiotne. Nie potrafiłam wybrać z ogromu amerykańskiego żarcia czegoś przyswajalnego przez mój żołądek, ponieważ tam jedzenie w sklepach jest tak dramatycznie inne... potem poznałam mojego obecnego chłopaka, który pokazał mi krok po kroku produkty i dania amerykańskie oraz meksykańskie. Byłam świadkiem wręcz zmiany kulturowej w podejściu do jedzenia. W 2004 roku produkty organiczne były baaaaaaaardzo drogie i trudne do dostania. Kilka lat później w USA kupowałam tylko takie, do tego do dziś cenię sobie dostęp do świeżych owoców przez cały rok. Coś, za czym zawsze tęsknię u nas w kraju. Teraz po każdej wizycie w USA poprawia mi się cera i przemiana materii. W Polsce dobre produkty są na etapie USA z 2004 roku. Są trudne do dostania i baaaaaaardzo drogie. W USA teraz nawet Walmart sprzedaje produkty organiczne w przyzwoitych cenach.

Po prawdzie to zniszczyłam sobie żołądek jedzeniem w amerykańskich knajpach (wcale nie fastfoodach, raczej tych ze średniej półki sieciowej), ale to już była moja wina.

Amerykanie mają albo świra na punkcie zdrowego odżywiania się i super wyglądu, albo mają totalnie w dupie jak wyglądają. Im bliżej miasta i większej cywilizacji tym kult ładnego, szczupłego ciała i tofu na obiad się zwiększa. Większość stereotypów o Amerykanach tworzą biedni mieszkańcy wsi, zaopatrujący się w centrach handlowych właśnie typu Walmart, czy też Aldi. Prawdą jest jednak to, że w sumie inni pozwalają im żyć po swojemu. Człowiek wyglądający inaczej raczej nie naraża się na głupie zaczepki. Za to jeśli Twój ubiór się komuś spodoba, możesz liczyć na komplement. Niezliczoną ilość razy komplementowano moje buty, dopytywano się gdzie kupiłam sukienki i bluzki albo tę fajna torbę. To jest bardzo miłe, gdy ktoś bez ceregieli mówi Ci na ulicy, że fajnie wyglądasz. Obowiązuje tutaj zasada komplementowania tej samej płci, chyba że odnosisz się do czegoś bezpłciowego - na przykład podkoszulka ;-). Oczywiście czym innym jest podryw, ale nie o tym tutaj piszę. W mieście to niespotykane (mam doświadczenia z Chicago jak i z 20 tysięcznym miasteczkiem w Ohio), ale na prowincji ludzie na spacerach w parkach się sobie kłaniają. Nie muszą się znać, gdy się mijają na uliczkach zawsze zadadzą sakramentalne pytanie: Cześć, co słychać. Na początku trudno było mi wyrobić sobie automatyzm w odpowiedzi: Super, a u Ciebie, ale z czasem weszło mi to w krew. W dużych miastach to standardowe pytanie zostanie Ci zadane w każdym punkcie usługowym typu sklep spożywczy, kawiarnia, kino. Jednocześnie ludzie naprawdę często się uśmiechają, tak że po dłuższej wizycie w USA wracasz do Polski z bananem na ustach i schodzi Ci dopiero przy którymś dziwnym spojrzeniu.

Amerykanie są moim zdaniem dość otwarci, choć trudno poznaje się nowych znajomych od zera, gdy brak znajomości ze szkoły czy byłej pracy. Myślę, że w Polsce jest podobnie, gdy człowiek wyjeżdża do zupełnie nowego miasta ;-D. Drogi są szerokie, a biurokracja zdecydowanie mniejsza niż w Polsce. Generalnie w USA ludzie bardzo lubią ułatwiać sobie życie, by energię poświęcać swoim zainteresowaniom czy diabli wiedzą czemu.

Życie w dobrej dzielnicy jest drogim wydatkiem. Sam dom nie musi być kosmicznie drogi (w szczególności teraz, w obliczu kryzysu), ale właścicieli nieruchomości zabijają podatki. Im lepsza dzielnica, tym wyższe podatki od nieruchomości. Z kolei podatki te, jako opłaty lokalne, bezpośrednio przekładają się na standard życia otoczenia. Im wyższe, tym lepsze szkoły w dzielnicy, ładniejsze okoliczne parki i fajniejsza infrastruktura sportowa. Czyli im człowiek bogatszy w tym bezpieczniejszej dzielnicy może mieszkać. Ziemia, nie domy, ma najwyższą cenę. Dlatego też często domy są bardzo blisko siebie, z małymi ogródkami z przodu i tyłu. Tylko najbogatszych stać na większe połacie ziemi (czytaj niezaglądanie sąsiadowi w okno sypialni). Domy są głównie drewniane, bez podpiwniczenia, cena znów wzrasta w miarę ilości cegły i wielkości piwnicy. Popularne jest mieszkanie w tzw. communities, o których pisała Agnes. To kompleksy budynków, których właścicielem są spółki lub w których poszczególne mieszkania wykupują pojedynczy inwestorzy, oddają w zarządzanie menadżerom, a Ci dbają o utrzymanie, wynajem i naprawy. Coś jakby nasze spółdzielnie na rynkowych zasadach pod wynajem. Im lepsze community, tym lepsza infrastruktura. Standardem są baseny, ekstra są na przykład wspólne sale z np. billardem czy też siłownie. Wszystko w cenie wynajmu. W mieszkaniach zazwyczaj nie można mieć pralek i suszarek, więc suszarnie są osobno lub nie ma ich wcale i trzeba ratować się publicznymi. Mając miejsce zamieszkania w określonym mieście/dzielnicy można korzystać z publicznej infrastruktury w niskich cenach. Każda suburbia na północy Chicago ma w standardzie aquapark letni z co najmniej kilkoma zjeżdżalniami, leniwymi rzekami itd i centrum sportów zadaszone z miniaquaparkiem pod dachem. Wejście do tego typu miejsc kosztuje mniej więcej 3-5 dolarów za dzień dla rezydenta. Można do woli korzystać z sal treningowych, basenów i fitnessu. Oczywiście bardziej wypasione oferowane są przez odpowiednie firmy.

cdn. jeśli jesteście ciekawi ;-D.
Awatar użytkownika
Julia94
Posty: 137
Rejestracja: ndz, 26 lip 2009, 19:33
Lokalizacja: Rzeszów

Post autor: Julia94 »

Świetny pomysł, akaagnes. ;-)

Widzę, że Ty bardzo pozytywnie wypowiadasz się o Amerykanach, dlatego bardzo miło było przeczytać posta. Dużo osób z mojej rodziny wyjechało do Stanów, jedni wrócili, drudzy zostali, ale nie spotkałam się jeszcze, by ktoś tak mile wypowiadał się o tamtej kulturze, jak Ty. Fajnie jest dowiedzieć się o takich ciekawostkach, jakie przedstawiłaś. Heh, tym samym jeszcze bardziej chce się zwiedzić ten kraj.

Czekam na kolejną garść takich postów, bo naprawdę świetnie się czyta.
Awatar użytkownika
Mike
Posty: 1010
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 19:54
Lokalizacja: mam to wiedzieć?

Post autor: Mike »

Skoro obie wyjechałyście na tzw. programie "Work And Travel" (ja znam również coś podobnego lecz pod nazwą "Camp America"), to powiedzcie może jak wygląda wyjazd od samego początku, czego sie spodziewać, czego unikać itd.. Ciekawi mnie ta droga i być może przydadzą sie te wskazówki dla mnie jak i dla innych:)

Aha i takie małe pytanie bo dużo sie słyszało również od samego Michaela, czy zetknęłyście sie z jakimiś negatywnymi lub mniej pozytywnymi reakcjami gdy nowi znajomi dowiadywali sie, że jesteście Polkami?
"LIES RUN SPRINTS, BUT THE TRUTH RUNS MARATHONS"- Michael Jackson
Obrazek
http://www.youtube.com/user/ktossomeone
Awatar użytkownika
Pitrzel
Posty: 502
Rejestracja: wt, 07 lip 2009, 18:15
Lokalizacja: Lubartów

Post autor: Pitrzel »

Wow, naprawdę super, że założyłaś ten temat.
Będę tu zaglądał codziennie, super
Tak jak napisał Mike, powiedzcie jak to od początku wyglądało w waszych przypadkach, bardzo mnie to interesuje. ;-)

I jak jeszcze macie jakieś zdj. miejsc, które opisujecie, wrzucajcie :-)
'Prince...BEST?...The Gold Experience...BETTER!...In concert...perfectly FREE...On record...SLAVE...Get Wild...Come...Peace...Thank u!'
Awatar użytkownika
akaagnes
Posty: 1224
Rejestracja: sob, 07 lut 2009, 23:13
Lokalizacja: Lublin

Post autor: akaagnes »

Hi! How are you doing, folks? It's another beautiful day!
Na razie krótko odpiszę, bo jestem w pracy. Po południu napiszę dłużej, jak to było z wyjazdem, od początku, w moim przypadku. ;)

thewiz pisze:Pomimo tej bariery językowej zawsze dobrze się bawiłam z czarnymi pracownikami
Ja bardzo lubię Czarnych, szczególnie w Stanach. To prawda, że na początku nie idzie ich zrozumieć, slang, skróty językowe itd., ale z czasem nawet sama poprzechwytywałam niektóre rzeczy. W pracy mieliśmy dużo Czarnych kolegów w średnim wieku, m.in. wspomniany "wujek" Tony, o którym muszę opowiedzieć. Później bardziej zaromansowałam ze swoim szefem, Michael pochodzi z Jamajki, mieszkał też w NY i też wyjaśnił mi kilka rzeczy związanych ze stylem bycia Czarnych.
thewiz pisze:Nie muszą się znać, gdy się mijają na uliczkach zawsze zadadzą sakramentalne pytanie: Cześć, co słychać. Na początku trudno było mi wyrobić sobie automatyzm w odpowiedzi: Super, a u Ciebie, ale z czasem weszło mi to w krew. W dużych miastach to standardowe pytanie zostanie Ci zadane w każdym punkcie usługowym typu sklep spożywczy, kawiarnia, kino. Jednocześnie ludzie naprawdę często się uśmiechają, tak że po dłuższej wizycie w USA wracasz do Polski z bananem na ustach i schodzi Ci dopiero przy którymś dziwnym spojrzeniu.
To właśnie jest jedna z tych rzeczy, które uwielbiam. I koledzy w pracy rano, i pani w sklepie, i barman i inni. Każdy się uśmiecha, pyta, kłania się. Ale wielu Europejczyków tego nie lubi, bo to jest jednak powierzchowne. Jak pisałam, jedyna prawidłowa odpowiedź to: Im great, thanks. ;)

thewiz pisze:cdn. jeśli jesteście ciekawi ;-D.
tak, ja jestem bardzo ciekawa! :) wiem, że byłaś i bywasz też w Nowym Jorku czasami? opowiedz więcej o tym mieście, please.
Mike pisze:czy zetknęłyście sie z jakimiś negatywnymi lub mniej pozytywnymi reakcjami gdy nowi znajomi dowiadywali sie, że jesteście Polkami?
nie. od znajomych nie. przynajmniej ja się nie spotkałam. inna sprawa, jak kiedyś pokłóciłam się z obcą czarną laską na przystanku o coś, to przeklinała i nazwała mnie "white b*tch", ale odnośnie narodowości chyba nikt nikomu nie dokucza, nie traktuje gorzej.

ok,. więcej po południu, jak wrócę z pracy. :)
See ya! ;)
ODPOWIEDZ