
Jakiś czas temu w shoutboxie wywiązała się pewna dyskusja na temat życia w USA i ogólnie dotycząca Stanów Zjednoczonych. Kilka osób chciało, żeby założyć taki temat, gdzie ci z nas, którzy tam byli/są/mieszkają/pracowali/pracują podzielili się swoim doświadczeniem, spostrzeżeniami, uwagami, wspomnieniami. Doriseq zmotywowała mnie do napisania o moich wrażeniach, jako że zdaje się być zainteresowana tematem, więc napisałam "kilka" słów i postanowiłam, że założę taki temat, mimo że nie uczestniczyłam w całości tamtej żywej dyskusji.
CEL tego wątku jest taki, żeby przybliżyć prawdziwe życie w Ameryce zainteresowanym osobom, obalić może pewne mity związane z USA, napisać jak tam jest,czy warto pojechać na wakacje lub na dłużej, co trzeba wiedzieć.
Pomysł jest taki, żeby:
- ci, którzy obecnie żyją w USA i pracują pisali kawałkami co jakiś czas o swoim życiu, dniu codziennym
- ci, którzy byli, dzielą się swoimi wspomnieniami, spostrzeżeniami itd.
- ci, którzy są zainteresowani poszczególnymi kwestiami, zadawali pytania, dzielili się swoimi wyobrażeniami na temat, dowiadywali się więcej realnych rzeczowych informacji
i tym podobne.
---
z czasem, gdy ktoś ma pomysł na ankietę, proszę pisać, to zrobimy
---

No więc, żeby temat nie był od startu pusty, napisałam co nieco. To i tak jeszcze nie wszystko, ale i tak dużo jak na początek.
* * *
Las Vegas, Los Angeles
Las Vegas jest miastem raczej typowo turystycznym. Do zamieszkania tylko dla ludzi odpornych lub bogatych. W sezonie jest tam bardzo gorąco, do ponad 50 stopni Celsjusza. Środek pustyni. Wszędzie w pomieszczeniach i autobusach jest klimatyzacja, więc jest nawet zimno. Przeziębiona byłam kilka razy, raz nawet miałam grypę. Z kolei po sezonie, w okolicach połowy września zaczyna się chłodno i wieje, zwykle piaskiem, jest bardzo nieprzyjemnie. Życie głównie kręci się na jednym bulwarze, głównym, Las Vegas Blvd. Tam właśnie jest całe mnóstwo hoteli, restauracji, klubów, show open air i innych atrakcji. Ja pracowałam w resorcie MGM Mirage, w kasynie i na słuchawkach w housekeeping w hotelu. Ogólnie, w sezonie, czy poza nim jest tam praca, może bardziej taka w usługach właśnie - hotele, sklepy itd. Jak chcieć, to każdy coś znajdzie w ciągu max 3 dni. Potem są formalności. Musisz mieć SSN, to znaczy social security number, numer ubezpieczenia. To posiada i każdy Amerykanin i każdy imigrant, który zamierza pracować, leczyć się lub uczyć. Trzeba iść do odpowiedniego urzędu, wypełnia się kwestionariusz, podaje dane. Czekasz około 2-3 dni na nadanie, zwykle przesyłają albo na adres pracodawcy albo Twój korespondencyjny. Ten numer masz już na całe życie jeden. Musisz też zrobić badania. Zwykle jest to badanie/wywiad ogólny o stanie zdrowia, potem na kwestionariuszu deklarujesz, że nie masz aids, raka, oddajesz próbkę włosów do badania. W pracy, gdzie masz bezpośrednio do czynienia z pieniędzmi, musisz też mieć tzw. sheriff's card. Generalnie z formalnościami sprawa zajmuje ze 2 dni plus oczekiwanie. Jeśli masz nie do końca uregulowaną sprawę z ambasadą/konsulatem, musisz załatwić sprawy w ciągu najdaej 3 tygodni od przyjazdu. Z doświadczenia wiem, że najlepiej wybrać się tam bezpośrednio, nie dzwonić, i na pewno przed południem. Zwykle pracują do 14ej, więc po lunchu już ich nie ma. Z resztą ja przynajmniej nie spotkałam ludzi akurat tam, którzy chcieli mi pomóc (przedłużenie wizy), więc musisz być konkretna, stanowcza, walczyć o swoje. ;)
W Las Vegas najlepiej jest mieszkać blisko pracy lub w wiadomym pewnym hotelu/miejscu blisko bulwaru. Do dłuższego mieszkania, w przypadku wyjazdu do pracy polecam np. Blair House Suites http://www.theblairhousesuites.com - apartamentowiec z dziedzińcem dosłownie 5 minut od LV Blvd. Na stronie podane są ceny inne niż te, które obowiązują przyjezdnych w sezonie studentów. My płaciliśmy 120$ na miesiąc. Stali mieszkańcy, bo tam są i tacy, płacą około 500$ na miesiąc, a turyści- tak jak podane na stronie.;)
W okolicy jest kilka sklepów spożywczych, przychodnia medyczna, przystanki. Dom ów znajduje się zaraz za kościołem i jest spokojnie. Z tarasów widać m.in. hotel Wynn i pola golfowe. Mieszkają tam niektórzy dłużej niż tylko przez sezon, mając normalne mieszkanie, choć zwykle to studenci itp. Właściciel jest świetny, ma na imię Bruce i chętnie pomaga, gdy coś się dzieje. Jak prawie wszędzie w tego typu miejscach do mieszkania, jest dziedziniec i basen, jacuzzi. Zawsze są świetni ludzie i co wieczór są imprezy. Bardzo miło wspominam tamto miejsce. Mieszkanka wyglądają tak, że wejście jest od saloniku i kuchni, wyposażona we wszystko co trzeba, 2 sypialnie i łazienka. Na dole zwykle znajduje się pralnia i suszarnia. Tam czasami poznawało się fajnych ludzi też, np. czekając na swoje pranie, szło się na bilard przy recepcji, był barek samoobsługowy, muzyka z płyt od Bruce'a. Czasami właśnie, gdy padało albo ktoś chciał się wyspać w ciszy i przeszkadzały imprezy, to towarzystwo przenosiło się do sali bilardowej. Szczególnie w nocy ochrona się cieszyła, bo nie było nudno.
Na co trzeba uważać. Jak wiadomo, w każdym domu, pomieszczeniu, pracy, są czujniki na dym, przeciwpożarowe. Więc pali się (papierosy) tylko na zewnątrz. Czasami niewiele trzeba, by zaczęło pipczeć albo od razu piszczeć. My mieliśmy np. zepsuty piekarnik i za każdym razem podgrzewaniu pizzy towarzyszyła akcja: kilka osób z ręcznikami w dłoniach robiło wiatr przy czujnikach, otwarte drzwi i okna i można było szybko wyjmować jedzenie. Któregoś razu dziewczyny z sąsiedniego mieszkania, które wróciły w nocy z imprezy i robiły jedzenie, przypaliły je, co skutkowało alarmem na cały apartamentowiec i wszystkich na nogach o 3 w nocy. Trzeba więc być ostrożnym. Gdy ktoś w porę tego nie wyłączy, to po 4 minutach pojawia się straż pożarna i pogotowie. Gdy coś się dzieje, to ok, ale jeśli fałszywy alarm, to ktoś musi zapłacić za ich kurs do miejsca zdarzenia. Zazwyczaj ten, który zawinił. ;)
W USA ludzie są przeważnie o wiele bardziej otwarci, bezpośredni, nie wstydzą się wielu zachowań. Nie każdemu to odpowiada, choć mi tak. Generalnie w pracy usłyszysz każdego dnia entuzjastyczne: hi, how are you? od kolegów i koleżanek, ale jedyna właściwa odpowiedź to, super, rewelacja. Nikt nie chce wysłuchiwać o bólu w kościach, nieprzespanej nocy czy problemach w związku. Chyba, że bardziej zaufani przyjaciele, przy jakimś piwie w barze.
Amerykanie bardzo rzadko lub prawie wcale nie zapraszają znajomych do siebie do domu. Z rodziną spotykają się tylko w domach, raz albo dwa razy do roku. Tylko bliscy przyjaciele, raczej zaufani odwiedzają się w domu. Wtedy, można powiedzieć - obowiązuje - swoboda. W sensie, gdy przyjaciel będzie u Ciebie, to sam sobie zrobi kawę, kanapkę, otworzy Twoje piwo, wybierze film do oglądania. Ty u niego możesz to samo. Gorsze zażenowanie obu stron budzi wstydliwość i siedzenie sztywno w jednym miejscu. ;) Za drugim razem już zapewne poczuje się jak domownik - nastawi pranie(w tym swoje, w razie potrzeby), porządzi się w kuchni i takie tam. Taka dygresja - zachowanie Michaela w domu Casciów było całkowicie normalne: domaganie się cukierków, odkurzanie i wyrzucanie śmieci. Typowy Amerykanin. Aha - i jak generalnie istnieje zasada, żeby najpierw dzwonić, żeby się umówić, na piwo,czy cokolwiek, tak w przypadku takich bliskich znajomości, gdzie już gość = prawie domownik, ta zasada nie obowiązuje. Podam przykład. Któregoś razu wracając z imprezy na Sunset (w LA), poczułyśmy się z koleżanką bardzo zmęczone, a do domu miałyśmy jeszcze kawał drogi. Przejeżdżałyśmy akurat autobusem przez Hollywood (dzielnica na górkach), gdzie mieszka nasz bardzo dobry (w tamtym okresie) kumpel. Wcześniej byłyśmy u niego ze 2 razy, w tym na grillu. Nagle Denise zaproponowała, że chodźmy do niego, prześpimy się, rano zjemy śniadanie i wrócimy każda do siebie. I tak zrobiliśmy. To była jakaś druga w nocy, Jeordie nie był wcale specjalnie zdziwiony, tylko mruknął nam na śpiąco, żeby zachowywać się cicho, bo miał ciężki dzień. Poszedł spać, a my wzięłyśmy prysznic i też położyłyśmy się spać w wolnej sypialni. Rano wspólnie zrobiliśmy śniadanie, po czym wróciłyśmy do siebie,a on do swoich zajęć. :)
Z Amerykanami trzeba gadać konkretnie i bezpośrednio, gdy czegoś chcesz. Jak lecisz i nie ma Cię kto odebrać z lotniska, a nie chcesz tracić na taxi (bo maxymalnie zdzierają z nieznających się na rzeczy podróżnych), to wcześniej zadzwoń do kogoś i powiedz wyraźnie, zapytaj czy może odebrać Cię z lotniska, bo nie znasz jeszcze miasta itd. Odpowie tak albo nie. I nie ma się co obrażać, jeśli nie. Dzwonisz do kogoś innego albo w końcu bierzesz taxi.
Z taksówkami to jest w ogóle osobna historia. W każdym mieście obowiązuje jakiś inny styl zachowania, jeśli nie chcesz wyskoczyć z pięciu dych na starcie. W Las Vegas zwykle są różne shuttles do hoteli i możesz zabrać się za darmo, nawet jak w jakimś hotelu nie mieszkasz. Concierges nie będą Cię ścigać jak wysiądziesz i pójdziesz w inną stronę. Jeśli już bierzesz taxi, to musisz znać dokładny adres, a już na pewno kod areału/budynku na pamięć. Nie rozglądasz się za szybę, nie milczysz(!). Wtedy jest szansa, że z McCarran do np. Mirage dojedziesz za max 10$. W innym przypadku zapłacisz 25$ lub więcej. Sytuacja w Los Angeles wygląda podobnie, ale dodatkowo musisz uważać do kogo wsiadasz. Jeśli zalatuje Meksykiem albo Indiami, to nawet do pobliskiego Marina Del Rey z LAX mogą wziąć ze 30$, więc jakbyś chciał/a jechać np. do Encino to pomnóż jakieś 3 lub 4 razy. ;) W Los Angeles shuttles przyjeżdżają rzadko lub TYLKO po konkretnych gości mających rezerwacje w danym hotelu i to już sprawdza kierowca, więc nie ma opcji podrzucenia Cię do centrum na gapę. Są jednak busiki z terminali, które podwożą podróżnych do przystanku autobusowego przy lotnisku. Nimi dostaniesz się do centrum. Najlepiej wsiadać do taxi, które prowadzą rozpoznani spontanicznie Amerykanie, choć czasem jest ich mało. Musisz wiedzieć co nieco o mieście, wiedzieć co się dzieje w najbliższych dniach (jakieś imprezy, koncert Biebera, wizyta Miedwiedewa itd;))) takie tam). Milczenie i nieśmiałość zdradza turystę, którego bezkarnie można oskubać z pieniędzy. Jadąc np. do hostelu czy motelu, warto nawet podać pobliski adres, jakiejś prywatnej posesji, żeby sprawić wrażenie, że jedziesz do rodziny/znajomego, a nie jesteś tylko turystą. Wtedy i do Encino z LAX dojedziesz za jakieś 15-20$ (przy dobrych wiatrach). Taksówkarzom w LV i LA napiwki dają TYLKO celebrities. Nie wiem jednak jak jest w innych miastach.
Wszechobecne są Wallmart'y i Wallgreens'y. Sieciówki spożywczo-apteczne. W Wallgreens są o wiele tańsze leki, pigułki itd. niż w typowych Pharmacy's. Grypę leczysz aspiryną lub Aleve z Wallgreensa. Jak masz gorączkę, bierzesz podwójną aspirynę. Jak umierasz, dopiero idziesz do lekarza pierwszego kontaktu. Jak poszłam do lekarza z przeziębieniem i zaropiałymi oczami, bo miałam uczulenie, to straciłam tylko kasę, żeby mi powiedział, że farmaceutka w Wallgreens mogła przypisać mi jakieś krople do oczu i silniejszy lek. :P Nie wiem na czym miała(by) polegać ta reforma służby zdrowia, o której kilka miesięcy temu mówił Obama, ale mam nadzieję, że tego. Ja na swoje 2 przeziębienia i jedną grypę w Las Vegas straciłam jakieś ponad 400$ (wizyty u lekarza i leki), po czym dowiedziałam się, że organizacja CHI, która miała sprawować nade mną opiekę podczas pobytu w USA, nie refundowała takich rzeczy. Pani wytłumaczyła mi później, że chodziło bardziej o nagłe wizyty w szpitalu, np. związane z wypadkiem, napadem itd. :P
Wallmarty są fajne, ale tam są raczej tylko amerykańskie produkty. Zamiast zamawiać pizzę na telefon, dla oszczędzających kasę bardziej opłaca się kupić właśnie z Wallmartu, bo też są duże, tylko do podgrzania w piekarniku, a połowę tańsze. Hitami Wallmartu, za którymi niesamowicie tęsknię są ciasteczka OREOS

(podobne do markizów, kakaowe, przepyszne!) oraz Doritos

-chipsy tortilla(nie wiem jak to inaczej wyjaśnić)- w różnych smakach.

Poza tym hm... jedzenie jest okropne. Nie sposób ciągle żywić się w restauracjach Fast Food (Mac Donalds, KFC, Jack In The Box, Wendy's itd.) lub pizzą, więc jakoś trzeba kombinować. Myślę, że z czasem można się przyzwyczaić. Pieczywa na pewno nie ma takiego jak u nas. Najlepsze jest razowe, niemieckie (lub tak jest przynajmniej napisane). Nie radzę robić mini-zapiekanek z amerykańskiego chleba w mikrofali, bo zrobi się ciapa.
Jest jedno takie miejsce w Los Angeles, gdzie jest pyszne jedzenie z różnych stron świata i europejskie pieczywo i inne produkty. To jest Farmers' Market. Można powiedzieć, że to taka mini wioska ze stoiskami warzywnymi, piekarniczymi, sklepikami, kafejkami. Najwięcej tam jest Włochów i włoskich produktów. Warto tam połazić, atmosfera jest super, taki tyci skrawek Europy, jeśli ktoś by bardzo tęsknił. Nie jest drogo, więc na zakupy lepiej przyjeżdżać samochodem, bo wychodzisz raczej z pełnymi siatami i pomysłami na obiad. ;)
Generalnie i w Las Vegas i w Los Angeles są polskie sklepy. Trzeba tylko dobrze poszukać w internecie. W LV namierzyłam jeden, w LA 2 plus 2 restauracje -polską i słowiańską. Nie wiem skąd i jak sprowadzają produkty, ale faktycznie smakuje po europejsku. :)
Przeniosłam się jakoś z biegu do Los Angeles, a warto zwrócić większą uwagę na specyfikę tego miejsca. Jest to zupełnie inny świat niż nawet Las Vegas, nie porównując już zupełnie do Europy. Jakby inna planeta. Będąc tam, zrozumiałam, dlaczego marzenia o przyjeździe tu wydają się takie odległe, a już spotkanie jakiejś "gwiazdy" to pełnia szczęścia, w Polsce postrzegane jako zupełnie nierealne, wydumane. Wcale tak nie jest.
Ale po kolei. W tym mieście panują inne zasady, mieszkają zupełnie inni ludzie, klimat, aura jest zupełnie inna niż gdziekolwiek indziej. Ludzie mają do siebie totalnie inne nastawienie niż w Europie, nawet nie wiem od czego zacząć.... Może tak: w tym mieście celem nadrzędnym interakcji między ludźmi jest zdobycie szeroko rozumianej popularności. Nie wszyscy tak mają, ale większość. Chętnie pomogą Ci, w różnych sprawach, pomogą znaleźć pracę, kąt do zamieszkania, poradzą gdzie najlepiej wynająć samochód... po to, żebyś powiedział kilku znajomym: wiesz, XY powiedział mi o tym/załatwił mi pracę itd. Podam przykład. Chyba najbardziej obrazowy, jaki spotkałam osobiście: Gdy już przyjechałam na dłużej do Los Angeles, po skończeniu pracy, z różnymi ludźmi i znajomymi imprezowaliśmy trochę, między innymi na słynnym Sunset Blvd, z klubami rockowymi. Jest taki lokal jak Viper Room, którego współwłaścicielem jest m.in. Johnny Depp. Kilka razy tam chodziliśmy, bo były ciekawe występy, czasami był niezły ścisk, bo lokal jest naprawdę mały. Przy barze zwykle kręcił się niejaki Chris. Najbardziej rozpoznawalny barman w Viper. Razem z koleżanką Yen któregoś razu zagadałyśmy do niego, od razu zaczął wypytywać się różne rzeczy i za drugim razem postawił nam już darmowe drinki, bo super się gadało. Chris nie był zwykłym barmanem. Skończył dwa kierunki na UCLA, znał kilka języków obcych i nie tylko. Okazało się, że ów ciemnowłosy sympatyczny chłopak ma takie znajomości, że spokojnie mógłby zostać jakimś bossem w dużej firmie. Znał szefów wytwórni, którzy też tam przychodzili, przedstawił nawet nam kilku jakichś facetów z Universal, z którymi był po imieniu, klepali się po plecach i razem przeklinali. To między innymi on załatwił mi wejście do Interscope, gdzie później poznałam kilku innych ludzi, byłam na rozmowie o pracę na recepcji, ale nie wyszło, bo wiza już mi się kończyła i pozwolenie na pracę.:P Któregoś razu nie wytrzymałam i zapytałam go, co on jeszcze robi w barze nalewając drinki, zamiast być szefem jakiegoś Sony, czy coś. Wszystkim może załatwić, a sam ciągle działa tylko za barem. Odpowiedział mi, że: bardzo lubi pracę z ludźmi, jest człowiekiem nocy, ma tu wszystko czego mu trzeba i jedyna odpowiedzialność, to zarządzanie barem. nie siedzi w biurze od rana do nocy, nie musi nosić garnituru, tylko dżinsy, a i tak już zarabia tyle co oni. za to jest znany w całym LA, bo ludzie, jeden drugiemu mówią o nim, że jest świetnym kumplem, czasami stawia darmowe drinki znajomym, wie gdzie się dobrze, ładnie wydziarać, zna kilka gwiazd, no i tych ludzi z branży. czego mu więcej trzeba? no i racja. :) ja też powiedziałam o nim znajomym, zna go już szersze i szersze grono osób i o to mu chodzi. Każdy jakiś bliższy znajomy pomoże Ci w Los Angeles, nie chcąc zazwyczaj nic w zamian. Zawsze jest z kim wyjść do kina, do baru. Nowych znajomych zawsze traktuje się z szacunkiem, życzliwością, bo nigdy nie wiesz, kim tak naprawdę jest. Ja przez takie znajomości dowiedziałam się na przykład, że we środy gwiazdy rocka imprezują na Sunset. Spotkałam osobiście Tommy'ego Lee i Marilyna Mansona, Dave'a Navarro dwa razy na imprezie w Pure w Las Vegas, piłam z Trentem Reznorem i Joshem Freese (z nim to w ogóle dłuuuuga i ciekawa historia na inny raz) oraz kilku innych. Niestety nie mam zdjęć, gdyż zasada jest taka, że jeśli chcesz normalnie pogadać, czy nawet wypić drinka w takim towarzystwie, to nie ma żadnego pstrykania. Oni sami nie muszą zwracać Ci uwagi, tylko ochrona po prostu konfiskuje Ci aparat i cześć. Myślę, że podobnie bywało z Michaelem. Wiele fanek mogło z nim łazić, przebywać, ale nie wolno było im robić zdjęć (co innego, gdy znajdziesz się przy okazji w kadrze paparazzich), ale osobiście, jeśli chcesz zdjęcie, to wyklucza to dalszy kontakt. Taka jest po prostu zasada.
Trzeba jednak uważać na fakes. W Los Angeles widziałam co najmniej 10 Slashów, z czego tylko jeden był prawdziwy wchodzący do kibla w Santa Monica Place. Z resztą Mansona też nie poznałam, bo myślałam, że to ściemniacz. Dopiero później. Poza tym na ulicach od razu widać, kto turysta, a kto mieszkaniec LA. Widziałam Angelinę Jolie, samą, jak wchodziła do Victoria's Secret. Zrobił się mały szumek, kilka osób wyciągnęło aparaty, a tuż obok niej przeszła jedna zwyczajna aż do bólu kobieta z siatką w ręku, potem przeszła obok nas i nic. Coś jak u nas w Warszawie w Galerii Mokotów spotykasz Kukulską czy Piaska, mówisz cześć i idziesz dalej. ;) Bez zbędnych podniet.
No dobra, zejdźmy z high life'u. Życie normalnych (nazwijmy ich tak) ludzi w LA jest generalnie po prostu życiem na pozór nie różniącym się od naszego. Też oczywiście są różne problemy, frustracje, zawody miłosne, wypadki, ciąże, rozwody, kochanki, imprezy, praca od 9 do 17, mechanik, kłótnie z koleżanką i mandaty. Tylko, że jakby w innej estetyce, innych standardach, na innym poziomie. Przeciętnego Amerykanina/mieszkańca USA stać na dom (nawet na kredyt spłacany latami), nowy samochód co jakiś czas, wakacje za granicą 2 razy do roku, kosztowne hobby. Zarabiasz generalnie tak, że na wszystko Ci starcza. Jak zarabiasz - to już zależy od Ciebie. Sezonowa praca jest zawsze i wszędzie. Sama od razu znalazłam pracę w KFC, potem w barze rybnym na Santa Monica, i to już po sezonie, jak powoli przybywali studenci. Taka praca da Ci zarobek rzędu około hm.. 800-900$ na miesiąc, z czego średnio 100-120$ wydajesz na wynajęcie pokoju lub około 300-400$-mieszkanka (zależy jeszcze gdzie i jakiego), ze 100-120 na jedzenie/używki, 50$ jakieś rachunki... (mniej więcej!). O wiele więcej płacą w pracy już na wyższym poziomie - w biurach na przykład,ale nie wiem dokładnie ile i nie chcę kłamać. Natomiast wiem, że gdy pracujesz w dużej znanej firmie, korporacji lub dla jakiegoś vipa z branży, stawka jest więcej niż bardzo zadowalająca. Asystentka w Interscope Records może zarabiać nawet 5-7 tys. $ na miesiąc albo i więcej. Stawki podwajają się w pracy dla konkretnego znanego artysty. Tzw. szarzy obywatele w normalnej pracy zarabiają średnio 4-5 tys.$(mam na myśli pracę na level 2 - biura, urzędy itp.)
Ok, na razie może skończę, I tak bardzo długo się rozpisałam na początek. Z czasem napiszę więcej, wkleję jakieś swoje fotki... inni niech zrobią to samo.:) POzdrawiam.