Lalalalala... a la la la la. Podium to podium, tak?
Opisując
Buttercup, na myśl przychodzi mi określenie
dobrze skrojone. Tam się wiele nie dzieje: zwrotka - refren - zwrotka - refren - zwrotka - refren, parę ozdobników na koniec, co by do końca nie zawitała monotonnia. Eee,
I've seen it all - rzekłbym. Tylko, że mam wiekszą przyjemność słuchania niż z
Lucky Day. Rzadko kiedy zdarza się, żebym nie mógł, nie potrafił przyczepić się do brzmienia poszczególnych instrumentów, ich umiarkowania, sposobu w jaki śpiewa Michael na chwilę po mutacji, wykorzystania chórków braci jako uzupełnienia. Utwór bez większych zaskoczeń, bo gdzie zaskoczenie? Może w klawiszowej solówce? Ale jednak doskonały w formie. A przynajmniej znacznie się wyróżniający. Nawet na tle większości dyskografii (sic!) Jackson 5.
Cóż z tego, że
Lucky Day pod wieloma względami lepszy, bardziej
obfity, mimo że krótszy? A radość ze słuchania i ochota puszczenia ot tak, raz na jakiś czas? U mnie mniejsza znacznie - w muzyce ciężko do końca o pełny obiektywizm przecież. Pod tym względem chyba góruje nad tym nagraniem nawet troszkę bardziej docenione od zeszłego tygodnia
Love Comes In Different Places.
Tegóż no...
Lucky Day.
kaem pisze:To niedopracowany diament,
Owszem. Ale to tylko wyobrażenie, że ktoś coś kiedyś mógł zmienić. Ale nie zmienił... i tak też jest wyśmienicie. Równie dobrze można byłoby powiedzieć o wielu innych
skończonych utworach Jackson 5, że to dzieła
nieskończone.
Lucky Day też da się dopracować, by bardziej chwytało, by jeszcze coś bardziej wykrzesać z tej pozycji - przynajmniej wg mnie.