Generalnie fajna, ładna babka, Michael jest jej idolem więc spoko

Teledyski są spoko, bardzo ładne, tylko ta muzyka..... Dobrze to określiłaś- monotonna. Nie tego się spodziewałam, może dlatego jestem zawiedziona. Przymierzałam się do zakupu jej albumu (to byłby mój pierwszy), ale chyba odpuszczę. Rozumiem, że nie ma żadnej promocji? Całość jest podana od razu na tacy i nie będzie żadnego utworu promującego płytę?Margareta pisze:Mnie na razie dwie wpadły w ucho. Teledyski jak widzę, dopracowane, ale duża część utworów zlewa się w monotonną całość.BadM pisze:14 piosenek i 17 klipówPo przejrzeniu urywków klipów dostępnych na YT stwierdzam, że szykuje się uczta dla oczu, dla słuchu niekoniecznie.
Nie wiem czy będą osobne single, ale trzeba przyznać, że ciekawy pomysł, a nawet nowatorski. Problem w tym, że materiał jest daleki od genialnego, ale nie od dziś mówi się o tym, że ona ma wszystkie warunki aby zostać wielką artystką, a brakuje tylko i aż wybitnego repertuaru. Ma tylko wielkie momenty.BadM pisze: Teledyski są spoko, bardzo ładne, tylko ta muzyka..... Dobrze to określiłaś- monotonna. Nie tego się spodziewałam, może dlatego jestem zawiedziona. Przymierzałam się do zakupu jej albumu (to byłby mój pierwszy), ale chyba odpuszczę. Rozumiem, że nie ma żadnej promocji? Całość jest podana od razu na tacy i nie będzie żadnego utworu promującego płytę?
Beyoncé Knowles przeszła długą drogę od głównej wokalistki popularnego na przełomie tysiącleci zespołu urban/R&B, Destiny's Child, do popowej supergwiazdy ostatnich lat. Pomimo soulowych inspiracji jakie objawiała na początku solowej kariery, szybko okazało się, że jej domeną nie jest "muzyka duszy", a "muzyka środka", czyli pop, mający jednak "czarne" korzenie. Na kolejnych albumach przechodziła kolejne metamorfozy brzmieniowe i wokalne, aż w końcu 13-go grudnia br., nieoczekiwanie dla całego świata, wydała nowy materiał na iTunes. Już pobieżne zapoznanie się z nowym materiałem wystarczyło, by wysnuć wniosek, że bardzo zmieniła się przez ostatnie dziesięć lat kariery muzycznej.
Jaka jest więc Beyoncé na przełomie 2013-go i 2014-go roku? Z pewnością pokazuje oblicze, jakiego dotąd nie ujawniała. Bywa agresywna (jak we Flawless, zobrazowanym stosownie czarno-białym, niemal punkowym video, na którym tańczy coś na wzór pogo). Bywa mroczna (jak w Heaven, w teledysku do którego ubrana w żałobny strój, opłakuje śmierć bliskiej osoby – niektórzy uważają, że to piosenka poświęcona nienarodzonemu dziecku, które utraciła w wyniku poronienia – oraz w Haunted , zilustrowanym jako wizyta w nawiedzonym domu, którą złożyła, wystylizowana na lata 30. ubiegłego wieku). Jest rozczarowana przemysłem muzycznym (jak w Ghost, w wersji audio połączonym z Haunted). Z jednej strony opowiada się przeciwko presji bycia piękną i doskonałą (Pretty Hurts). Z drugiej strony, jest szokująco, nawet jak na nią, rozerotyzowana. Co prawda w jej solowym repertuarze nigdy nie brakowało podszytych erotyką tekstów, lecz teraz okazuje się bezpruderyjna jak nigdy dotąd. Wystarczy wspomnieć pierwszy wers utworu Rocket, "Let me sit this ass on you", który zapowiada ponad sześciominutową opowieść o dochodzeniu do orgazmu. Nie byłoby w tym jeszcze nic zdrożnego, gdyby nie obecność piosenki Partition , opowiadającej o przypadkowym seksie po pijaku w limuzynie prowadzonej przez podsłuchującego szofera! Doprawdy trudno byłoby wyobrazić sobie 10 lat temu Beyoncé śpiewającą tekst o tym, że czuje "dotyk obcego mężczyzny (mężczyzn?) na swoim tyłku" i bynajmniej jej to nie przeszkadza. Przecież zawsze przedstawiała siebie jako dziewczynę może i skąpo ubraną w teledyskach, ale w gruncie rzeczy bogobojną i przyzwoitą. Niezbyt elegancko przedstawia się również opis stosunku w Drunk In Love, nagranego wespół z małżonkiem, Jayem Z, i wybranego na pierwszy singiel promujący album. Nie bez znaczenia jest również to, że to pierwsza płyta wokalistki oznaczona słynną naklejką ostrzegającą przed niecenzuralnymi treściami. Zapewne przyczyni się to do tego, że jej wizerunek "kobiety z klasą" runie w oczach co bardziej konserwatywnych odbiorców. Pytanie tylko, czy tak naprawdę wciąż jej na nim zależy, jako, że jest "dojrzałą kobietą, która może robić, co jej się żywnie podoba". Ja jestem jednak zdania, że damie pewne rzeczy po prostu nie uchodzą, nieważne jak wielką feministką się ogłasza, i jak bardzo wyzwolona (cokolwiek to słowo teraz oznacza) się czuje.
Muzycznie Beyoncé jak zwykle chwyta wiele srok za ogon, choć nie obyło się bez zaskoczeń. Wkracza na rejony dotychczas dla niej obce, czyli alternatywne R&B (Ghost, No Angel, Superpower), neo-soul (wspomniane Rocket, brzmiące jak rozwinięcie Untitled (How Does It Feel) D'Angela), a także neo-disco (Blow, zmysłowa opowieść o namiętnym lizaniu... niech będzie, że cukierków Skittles). Nie brakuje również rapu, jednak nowością jest to, że sama próbuje swoich sił w rymowaniu (Ghost). Czy z powodzeniem – niech to ocenią fani hip-hopu.
Pomimo tych wszystkich innowacji, Beyoncé nadal pozostaje artystką popową. Spora część materiału na "wizualnym albumie" (XO, Blue, Drunk In Love, Pretty Hurts, Mine) skrojona jest "pod" stacje telewizyjne i radiowe, a całość jest odzwierciedleniem bieżących trendów muzycznych. Teledyski (jest ich łącznie 17!) reprezentują mocno nierówny poziom. Obok interesujących wizualnie znalazły się klipy wyglądające na na poły amatorskie. Inne z kolei, jak Partition, jakkolwiek pasujące do treści, budzą niesmak i skłaniają do refleksji, czy "nowa królowa popu i R&B" aby nie czuje zagrożenia ze strony Rihanny, (jedynej obok niej tak popularnej wokalistki, której muzyka oscyluje wokół tych dwóch gatunków) że postanowiła tak ostentacyjnie (dosłownie i w przenośni) świecić tyłkiem? Aby złamać wizerunek wokalistki zabiegającej o ciągłe bycie, jeśli nie na szczycie, to przynajmniej w muzycznej czołówce, musiałaby nagrać płytę jednolitą stylistycznie, a najlepiej obrać gatunek pozostający obecnie w niszy (jak choćby rock). Tylko czy starczy jej na to odwagi?