Przyjszła wiosna a wraz z nią faza na Prince'a! O ile w poprzednich latach wyzwalaniu wiosennych soków pomagały mi starsze płyty Lenny’ego Kravitza – te rock’n’rollowe i dziarskie – oraz niezmordowany pieśniarz Bob Marley, o tyle w tym roku niezastąpiony jest Książę ze swoją wersją funku, soulu, jazzu i gitarowych riffów. Zaczęło się od tego, że w oczekiwaniu na "3121" zassałam sobie koncert "Rave un2 the year 2000". Występ z ery, kiedy Prince był jeszcze na wygnaniu – wiadomo, panowie w perukach orzekli jednym głosem, że chłopak się zagubił. Tymczasem koncert jest świetny, Prince w swoim żywiole – szaleje z gitarą, tańczy, improwizuje, hipnotyzuje publikę, kiedy trzeba to zasmuci. Zespół towarzyszący – najwyższy poziom, plus gościnny udział wspomnianego Kravitza. Następnie przesłuchałam nowe dziełko, do którego pewnie bym się i zabierała miesiącami, gdybyście mnie niepodrajcowali swoimi sprzecznymi opinaimi. Przesłuchałam i.... byłam zadowolona. Najlepsze momenty: „Fury” (wariacje na temat „1999”?), „The dance” i „The word”. Reszta nie odstaje, raczej kwestia wrażliwości muzycznej, bo np. kawałki z „Musicology”, choć utrzymane na podobnym poziomie, zrobiły na mnie mniejsze wrażenie. Ogólnie pozytywnie oceniam cały szum medialny związany z „odrodzeniem” Prince’a, choć – jak już gawędziliśmy z Pankiem na privie – mnie ta cała heca trochę śmieszy, z tego względu, że szanowne grono speców orzekło, że od momentu kłótni Księcia z wytwórnią, całe lata 90. wraz z początkiem obecnego stulecia, można by jego dyskografię wyciąć i nikt na tym by nie ucierpiał, tymczasem mogę się założyć, że połowa nie odrobiła nawet pracy domowej i nie zapoznała się z materiałem (choć niektóre z tytułów z pierwszej połowy l. 90., np. „The love symbol” czy „The gold experience”, faktycznie są trudne w odbiorze, nawet dla ludzi osłuchanych z estetyką prince’ową). Natomiast „wielki comeback”, prócz powielania stereotypu, ma przecie i swoje dobre strony, z których najważniejsza to chyba nobilitacja płyt, które ukazały się tuż tuż przed „Musicology”, na czele z „One nite alone”. Nic innego mi nie pozostaje, jak cieszyć się z sukcesu Artysty!!
P.S. Oczywiście nie byłabym sobą, jakbym nie przemyciła wątku michaelowego

Wiecie, że na polskim forum Prince’a krążek „Invincible” zebrał więcej pochwał niźli na naszym swojskim podwórku?!
Odnośnie mieszkania w wielkim mieście. Choć dyskusja tyczy się raczej perspektywy między życiem w naprawdę olbrzymich metropoliach (Londyn, Chicago, NY) a miastach, które może i w Polsce uchodzą za spore, natomiast w rzeczywistości stanowią jedynie miniaturę tych kolosów, chciałabym jednak wypowiedzieć się z naszego polskiego punktu widzenia, a właściwie to ze swojego punktu widzenia

Dla kogoś, kto już kilka razy zmieniał na dłuższy czas miejsce zamieszkania, przed nim wizja kolejnej przeprowadzki, a wraca na wieś jedynie dla psychicznego odprężenia, pojawia się jeszcze jeden problem. Poczucie braku zakorzenienia. Miasta wciągają cholernie. I niestety pokazują brutalnie, jak się nie jest z czymś trwalszym związanym, zakotwiczonym w jednym konkretnym miejscu. Czym się nadrabia? Podejmuje się te reguły szybkiego świata, poznaje się jego atrakcje dla przyjemności. Miasto daje radość i satysfakcję z poznawania, doświadczenia nowości. Daje możliwość ciągłej zmiany, poznawania nowego, poszukiwania nowych doznań fizycznych, psychicznych, towarzyskich (wypady, sporty ekstremalne, narkotyki, subkultury, pasje życiowe, zafascynowanie nowymi kulturami, religiami). To coś jak wyrafinowany hedonizm. Samozadowolenie. Spełnianie swoich marzeń i pragnień. Można się tym zachłysnąć. Czasami przychodzi otępienie... może dlatego tak mniejszą ma się potrzebę powrotu na wieś, tak kiedyś ukochaną ostoję? Żeby za długo nie przebywać ze sobą? A może to nie miasto – tylko to siedzi gdzieś w głowie? Czasami się czuje, że można by się zadomowić w miejscu, w którym się jest obecnie... gdyby się tylko miało pewność, że nic już więcej nie będzie zmuszało do zmian.