Powinno być tutaj, choć jeszcze nie zakupiłem - ale w tym temacie będzie chyba bardziej a propos.
Chciałoby się napisać: tyle hałasu, tyle zachwytów... o nic. Owe
nic to oczywiście celowo użyta hiperbola - bo oto przecież pojawił się produkt pop klasy najwyższej, wynik wielomiesięcznej pracy, zbiór potencjalnych przebojów, twór o którym głośno jest nie tylko przed - ale będzie i po premierze. Madonna wszakże nie mogłaby pozwolić sobie na porażkę. Od takich osób wymaga się bycia wielkim, ale też wybacza się drobne grzeszki... i ona o tym doskonale wie. Niezależnie co by zrobiła: pozostanie Królową Popu. Bo, po prawdzie, kto miałby ją zastąpić?
Hard Candy stawiam jednak na tej samej półce co
Music. Na półce albumów, po których spodziewano się czegoś więcej – szczególnie po takim dziele jak
Confessions on the Dance Floor. Bo problem z albumem z cukierkiem w nazwie polega na tym, że Madonna nigdy nie pozwalała sobie w ostatniej dekadzie na współpracę z tak znanymi postaciami. William Orbit - sława dla Williama! - do dzisiaj znany jest w kontekście
Ray of Light, tak jak Mirwais słynie z
Music i
American Life. Ze Stuartem Pricem sytuacja wyglądała podobnie, choć rozpoczynając współpracę z Madonną miał już na swoim koncie dwie nagrody Grammy. Teraz tymczasem Królowa Popu trafiając do studia z Pharellem, Timbalandem czy Justinem, musiała przyzwyczaić się do dwóch sytuacji. Najsampierw - kontynuacji, nie wyznaczania nowych trendów. Ale też i bycia tylko jednym z kilku wielkich nazwisk na tak niewielkiej przestrzeni. A to wymaga nie tylko trudnej sztuki odnalezienia wolnych pozycji w terminarzu, ale - i przede wszystkim, gdy jest się zakochanym w swojej pracy perfekcjonistą - jeszcze trudniejszej sztuki pójścia na kompromis. Na
Hard Candy obie rzeczy słychać bardzo wyraźnie.
Bo
4 Minutes czy
Devil Wouldn't Recognize You to kwintesencja stylu Timbalanda. Obecność Williamsa słychać również bardzo wyraźnie. W dodatku udziela się tu człowiek, którego
Sexy Back nuciliśmy pewnie w zeszłym roku nie raz. Drugi wspomniany tu utwór, ale i
Dance 2Night brzmią zresztą jak żywcem wyjęte z jego
FutureSex/LoveSounds. Pierwszego nie sposób nie kojarzyć z
What Goes Around..., drugiego z
Sexy Ladies. I tak w kółko... Tym bardziej cieszy, że Madonna pozostała teraz... także sobą. Bo
Miles Away to przecież już Królowa Popu niemal rasowa, znana nam doskonale z
Drowned World czy
Love Profusion. A
Spanish Lesson - niezależnie od tego jak bardzo udane - to kontynuacja motywu rodem z
La isla bonita czy
Deeper and Deeper. Kanye West w
Beat goes on też nie ośmielił się sprzeciwiać się stylowi Madonny, nawet jak jego udział zarejestrowały też mikrofony. Zresztą, z wyśmienitym skutkiem... Tak, w swojej niedoskonałości jej
Hard Candy jest doskonały.
I jeszcze refleksja na koniec: nie wiem czy o Timbalandzie czy Pharellu będzie głośno za dziesięć lat. Bo o Madonnie najprawdopodobniej będzie - i to niezależnie czy postawi wyłącznie na muzykę czy nie. Czapki i kapelusze z głów, proszę państwa! Przed nami kochająca żona, matka trójki dzieci, piosenkarka, tancerka, autorka książek, aktorka, producentka nagrań, projektantka, reżyserka, perfekcjonistka, biseksualistka, skandalistka. Kobieta renesansu epoki postmodernizmu.
