Do pewnego momentu zmiany w naszym życiu są zaprogramowane. Zmiany są często trudne, ale konieczne. Idziemy do gimnazjum, liceum, na studia. Nie ma zazwyczaj dużo do myślenia. Później jest z tym różnie. Różne pomysły na zarabianie pieniędzy, na to gdzie mieszkać i z kim i jak żyć. Gdybanie
co by było gdyby; niewiedza, jakby wyglądało nasze życie, gdybyśmy podjęli inne decyzje. Alternatywne światy.
Szukanie prawdy sprowadzi na ciebie kłopoty, daj więc sobie spokój- tak nazwałbym posłowie do
Inland Empire, najnowszego filmu
Davida Lyncha. Jest to jednak mój subiektywny wniosek. Nie da się jednak inaczej, jak subiektywnie, odbierać Jego filmy. Do tego już zdąrzył przyzwyczaić swoich widzów od samego początku, a szczególnie w ostatnich swoich filmach-
Lost Highway, Mulholland Drive, Rabbits i
Inland Empire właśnie. Nawet przedstawienie fabuły jest rzeczą wieloznaczną. Ogladając ten film zdałem sobie sprawę, iż ten fim można przedyskutować scenę po scenie i byłoby o czym, bo Lynch, na kształt kubistów, rozbija dzieło na części. Widz może poskładać je po swojemu.
Dla mnie to był film o kilku rzeczach. Po pierwsze o lęku przed utratą tego, co się ma. Główna bohaterka w związku z tym że zdradziła męża, ma wyrzuty sumienia i zaczyna czuć się dziwką. Tak bardzo, że nią się staje. Oznacza to nie życie w domu z lokajem, a życie na ulicy. Ona to widzi oczami wyobraźni.
To po pierwsze. Przede wszystkim jest to dla mnie film o manipulacji i poczuciu, że inni nami kierują. Ona nie chciała zdradzić męża, a kolega z planu nie miał zamiaru z nią romansować. Obojgu jednak to sugerowano, wmawiano, prorokowano. Tak, jakby to było nieuniknione. Jak rola, na którą byli skazani. Kiedy Nikki/Susan (bo rozważania alternatywnych biegów wydarzeń wymusiło pojawienie się różnych postaci, które w rzeczywistości oznaczają główną bohaterkę) próbuje z czasem się z tego trybiku zwanego przeznaczeniem uwolnić, spotyka ją wszystko, co najgorsze. Upodlenie, agresja, mord. Czuć chaos i totalną bezradność, która przytłacza. Kiedy w końcu krzyczy
Jestem dziwką! Jestem szalona! czuje ulgę, a widz razem z nią. Nieważne, kto ma nad toba władzę.
Ten symbol Boga (?), który w rozumieniu Lyncha kieruje naszym życiem, obecny był w
Eraserhead, Zagubionej Autostradzie i
Mulholland Drive. Osobista obsesja Davida? Nieważne, czy twoje życie jest zaprogramowane czy możesz programować je sam. Bo to drugie oznacza konfrontację z kimś większym od ciebie, a starcie z nim jest dla ciebie nierówną walką. Człowiek jest jednak istotą słabą i dążącą do destrukcji, wybiera więc walkę. W pewnym momencie Nikki/Susan wychodzi z labiryntu symbolizującego bałagan jej dotychczasowego życia. Może wyjść na zewnątrz i zapomnieć. Nie, ona ponownie w to wchodzi, bo jedno pytanie jej nie dało spokoju-
o co w tym chodzi? Kto stoi za wszystkimi dramatami, które rozegrały się niedawno w jej życiu?
Ale to mylne wrażenie, bo to nie jest film o Nikki/Susan, ale o jej mężu. To on przecież wpędza ją w ramiona kochanka. Oczywiście daje wolną wolę.
Jak mnie zdradzisz, to poniesiesz konsekwencje. Obsewuje. Jak Bóg. Ale jednak sugeruje. Jakby by żyć, należy zrobić to, co wpędza w kłopoty. Jakby zdrada żony była mu do czegoś innego potrzebna. Jakby kiedyś kochał inną, która stała się później dziwką. Nikki ma zająć jej miejsce, by tamta wróciłą czysta. I wraca. W momencie, jak rozbrzmiewa piękna piosenka w filmie. On i ona płaczą.
Tak jakby konsekwencje były przechodnie. Na kolejnych partnerów, kolejne pokolenia. Coś w tym jest. W psychologii wątek nie rozwiązanych problemów, które "dźwigają" następne pokolenia, pojawia się w psychologii systemowej, ostatnio pogłębione przez metodę pracy Berta Hellingera. Jest też coś takiego, jak projekcja, czyli przerzucanie emocji na daną osobę, a skierowanymi do kogoś innego- np. jak wpienimy się o pierdołę na naszego partnera, a tak naprawdę należało się to szefowi, który przegiął w pracy z wymaganiami.
Na koniec przyszedł mi na myśl wniosek, że Lynch zrobił film o sobie. Aktorzy jego filmu nie są powiadamiani o tym, o czym film jest. Owszem, mogą o nim dyskutować, ale w odniesieniu do poszczególnych scen. Jak widz, który ogarnia scenę, ale cały film ma złożyć sobie sam. A Lynch pociąga za sznurki. To on jest Bogiem. A swoją wersję wydarzeń pozostawia dla siebie.
Film bardzo mnie zaabsorbował. Dostałem produkt
złóż sobie sam tak jak chcesz, na kształt okładki ostatniego albumu Becka (którego piosenka, tak na marginesie, rozbrzmiewa w filmie). Kolejne wrażenie- widać, że film zrobił nie- Polak. Polskie dialogi, które padają w filmie, są tak zrealizowane, że nawet ja, znający biegle j. polski, miałem problem czasem z dosłyszeniem ich wyraźnie. Chyba że to celowy zabieg, by pokazać Polakom, jak dla Amerykanina jest słyszeć polski.
I jedna uwaga jeszcze. Przy pierwszym wrażeniu zaczęło mi uwierać, że Lynch zaczyna operować tymi samymi sztuczakmi. Pstrykanie palcem brzmiące jak armata, znikanie postaci, nagle pojawiający się i znikający hałas, symbole dobra i zła, przechodzenie między światami, bełkot wariatki, który ma jednak swój sens, kobieta upadła- upadlana przez mężczyzn i inne takie. To już balansowanie na granicy wypracowania własnego stylu a autoplagiatu. Poczytawszy komentarze internautów przekonałem się jednak do myśli, że reżyser konsekwentnie kroczy swoją ścieżką i najnowszy film wynika z wczesniejszych i jest krokiem naprzód, choć korzysta z poprzednich estetyk.
David Lynch jest jedynym w swoim rodzaju i cieszę się, że mogę obsewować Jego poczynania na bieżąco już od tylu lat.
Polecam dyskusję na polskim forum Davida:
http://www.twinpeaks.fora.pl/inland-empire-t110.html
Bardzo interesujące interpretacje. Nauczyciele j. polskiego tych forumowiczów mogą być dumni. Może to pomysł, by dać młodzieży możliwość interpretowania np. nowego Tarantino, zamiast
Inwokacji. Hmm?
_________________________
