Jeszcze ten odcinek naszych interpretacji nie został zamknięty, więc się szybciutko dopiszę.
Takie dziwne doświadczenie: wczoraj, kiedy po ciężkim tygodniu siadłam późną nocą, żeby coś tutaj napisać, padł Internet. Całkowicie. O 2 w nocy poddałam się i poszłam spać, z przeświadczeniem, że już nie uda mi się wypowiedzieć w tym rozdaniu.
Nie będę tego, co napisałam poprawiać, przerabiać, niech zostanie takie, jakie jest - napisane w nocy, może trochę chaotyczne. Taki "strumień świadomości" moich przemyśleń.
________________________________________
Odkąd pamiętam, mam bardzo emocjonalny stosunek do tego utworu. Kiedy go słuchasz w wykonaniu małego Michaela, to faktycznie jest jakoś dziwnie - takie słowa w ustach dzieciaka. Dziwnie, ale nie niespójnie, bo mimo swojego młodziutkiego wieku zaśpiewał to tak dojrzale, jak tylko mógł. Często mam wtedy w głowie jedno pytanie: jak on rozumiał ten tekst, gdy go śpiewał?
Każdy z nas ma wiele takich ukrytych pragnień, o których mówi ten tekst.
"Im lepiej wiesz, że nie powinieneś tego mieć" tym bardziej mieć to pragniesz. Mnie zawsze ciekawi jeszcze jedno - co się dzieje, gdy to niemożliwe doczeka się zrealizowania? Dalej jest tak samo ważne, czy też niecierpliwie zaczynamy wtedy szukać kolejnego "niemożliwego"? Najczęściej jest niestety chyba to drugie...
Jak słucham tego utworu, to zawsze wyobrażam go sobie w czarnych barwach. Ten bezbrzeżny smutek i noc:
"Każdego dnia otaczają mnie ciemności".
Tak, zgadzam się z wami, to jest piosenka o toksycznym związku, uzależnieniu od drugiej osoby. Nie powinno tak być, ale często przecież tak bywa - ktoś jest dla nas całym życiem, światłem, nawet wtedy, a może właśnie szczególnie wtedy, gdy nie ma szans, żeby nim realnie był. Wtedy się spalamy w tym toksycznym słońcu, zatracamy tak, że ucieka cała rzeczywistość. I jak tu się pogodzić, gdy jednak nie wychodzi? Jak poradzić sobie z bólem, cierpieniem, odrzuceniem?
Czy można między wierszami zobaczyć tutaj tekst o śmierci, tym ostatecznym odchodzeniu? I tak, i nie - zależy jak będziemy chcieli popatrzeć. Jeśli wziąć pod uwagę tę powtarzającą się jak mantra frazę
"Słońca nie ma, gdy ona odeszła", to faktycznie coś w tym jest. Bo:
"ten budynek to już nie dom
Zawsze kiedy ona odchodzi"
Jest pustka. To, co do tej pory było pełne, straciło sens, jest ułomne i zimne. I nie ma uczuć, bo odeszły z tym kimś, kto był dla nas ważny. Niekoniecznie przecież trzeba się toksycznie zakochać, żeby nie umieć sobie poradzić z czyimś odejściem - także tym ostatecznym.
Mogłabym długo pisać o wielu ważnych osobach, z których odejściem musiałam sobie radzić w swoim życiu: dziadkach; ojcu, który zmarł, gdy miałam 12 lat... moim radzeniu sobie z nocą i pustką po 25 czerwca...
Zanim odniosę się,
Kaem, do twojego pytania, napiszę jednak o kimś innym.
kaem pisze:Śmierć może być paradoksalna, może ożywiać, pobudzać.
Tak. Śmierć zmusza do myślenia, dookreślenia się, nie pozostawia obojętnym. Brutalnie styka z najważniejszymi egzystencjalnymi pytaniami naszego życia, na które tak trudno znaleźć odpowiedź. Bo jak sobie wytłumaczyć odejście kogoś młodego, kto mógł jeszcze żyć, doskonalić się, mieć swoje chwile szczęścia, czy chwile słabości? Jak sobie racjonalnie wytłumaczyć nieuleczalną chorobę, z którą żyje ktoś ci bliski? Jak z nim rozmawiać, patrzeć na niego z myślą, że może to już ostatni dzień, miesiąc, rok? Jak wiele można się od takiego kogoś nauczyć, patrząc na to, jak cieszy się on każdą chwilą, korzysta z życia i tak naprawdę mimo swojej choroby jest go pełen niż ktokolwiek inny?
Miałam uczennicę, jednocześnie daleką kuzynkę. Młodą, pełną życia siedemnastolatkę chorą na mukowiscydozę. Żyjącą z wyrokiem śmierci i zdającą sobie z tego sprawę. Ostatnią rzeczą, jaką można było o niej powiedzieć to to, że jest załamana swoim stanem. Ciepła, pełna życia i radości dziewczyna. W styczniu minie dwa lata, gdy trzeba ją było pożegnać. Nagle, bo nikt nie spodziewał się, że to już, bo przecież ludzie z tą chorobą potrafią dożyć 30, 40 lat. Bo przecież miała tyle planów, maturę i studia za pasem. Nie wyszło. Były tłumy ludzi, morze białych kwiatów. Ściśnięte gardło, gdy trzeba było zaśpiewać jej ulubioną piosenkę. I ten żal, że tak wielu rzeczy się nie zrobiło, tak wielu słów się nie powiedziało, bo przecież wydawało się, że to jeszcze nie teraz. A jednocześnie wdzięczność za to, że tak wiele dała, nie robiąc niczego spektakularnego, wystarczyło, że po prostu była i pokazywała samą sobą co to znaczy żyć. I faktycznie przez długi czas po jej śmierci miałam w głowię tę właśnie frazę:
"Ain't no sunshine when she's gone..."
Czytam wasze wypowiedzi i myślę sobie - jak podobne są nasze odczucia, jak podobne doświadczenia. Mnie też się wydawało, że tacy ludzie jak Michael, są niezniszczalni, mimo że bywały momenty, gdy w swoim życiu byłam bardziej obok, niż z nim. Mimo tych życiowych zawirowań - nigdy nie był mi obojętny - ani jako człowiek, ani jako artysta. Mnie też o wiele bardziej interesowały jego muzyczne dokonania, niż jego prywatność, w którą cały świat wchodził z butami. Po 25 czerwca poczułam pustkę, emocjonalny chłód (jak w tym tekście:
"I just feel cold, so cold"). Najpierw było niedowierzanie, a potem żal, że tyle planów się już nie spełni, że nie ma już nawet sensu marzyć, czy planować. I jak wcześniej oprócz jego muzyki słuchałam mnóstwa innych wykonawców, tak wtedy wręcz rzuciłam się na nią. Nie potrafiłam słuchać czegokolwiek innego. Dziwne: nie wpędzała mnie w jeszcze większą ciemność - raczej pomagała przetrwać. Zatrzeć granicę pomiędzy życiem a śmiercią, zatrzymać w jakiejś ułudzie tego, że "przedstawienie nadal trwa". Były i łzy, ale o dziwo - nie tak wiele. Nie dlatego, że mniej to mnie obeszło, chyba raczej dlatego, że zupełnie nie wiedziałam, jak to z siebie wyrzucić. A to jest najgorsze - tłumić, dusić coś w sobie i nie potrafić dać temu ujścia. Łzy to oczyszczenie, ja na swoje oczyszczenie musiałam czekać długi czas.
Jak jest teraz? Nadrabiam to, co mnie gdzieś tam po drodze z takiego czy innego powodu ominęło, szukam w Jego muzyce ciągle czegoś nowego i ciągle to znajduję. Tydzień temu, po raz pierwszy od tamtego dnia czerwca, w moim odtwarzaczu zagościła także i inna muzyka. Dziwne to było na początku uczucie - słuchać kogoś, kto nie jest Nim. Dziwne, ale potrzebne - żeby złapać dystans, nie zapętlić się całkowicie.
Każdego dnia na nowo odkrywam prawdę o tym, że śmierć coś, kogoś zabiera, ale jednocześnie coś daje. Każdego dnia wydaje mi się, że jakoś sobie już to wszystko poukładałam. Jadę do pracy i słucham moich ulubionych piosenek - Jego piosenek. I cieszę się nimi, tym, że są i że będą. Zaglądam nieśmiało, bo nieproszona przecież, do historii Jego życia i szukam tam inspiracji, motywacji dla moich wyborów, moich działań. Nie traktuję Go jak idealną postać, doskonałego idola, nigdy go tak nie postrzegałam, był dla mnie zawsze najpierw człowiekiem - z wszystkimi swoimi wadami i zaletami. Ale bywają takie dni, gdy mimo tego pozornego uporządkowania pojawi się coś, co burzy ten spokój. Dziś dokonał tego Spike Lee, a raczej jego video do This Is It. Nie wiem, co zburzy ten spokój za dzień, tydzień, czy miesiąc. Nie mam zamiaru rozdrapywać ran, ale na tym też polega pamięć o kimś - że nawet po pół roku, czy dwóch latach - coś nas wzrusza, gdy o nim myślimy, odzywa się ta dawno ukryta "nuta" naszego serca. Włączasz wtedy ulubioną piosenkę, patrzysz na uśmiechniętą fotografię i znów dochodzisz do wniosku, że "to jest bardzo mało". Takie chwile też są potrzebne, bo sprawiają, że jesteśmy "jacyś".
Wyszła mi bardziej impresja, niż interpretacja. Do wielu waszych słów, przemyśleń się nie odniosłam, choć chciałam. Niech zostanie tak, jak jest, trochę bezładnie i może kulawo. Taka plątanina myśli, stworzona tą nocną porą...