Recenzje prasowe "Michael"

Wyłącznie pewne i obiektywne informacje. Wielkie wydarzenia i ciekawostki, czyli kim jest naprawdę Michael Jackson. Uwaga - spamowanie w tym dziale jest niedozwolone.

Moderatorzy: DaX, Sephiroth820, MJowitek, majkelzawszespoko, Mafia

Awatar użytkownika
m-m1kea
Posty: 293
Rejestracja: czw, 28 sie 2008, 21:18
Skąd: Poznan

Post autor: m-m1kea »

Obrazek

Obrazek
Wyobraźmy sobie, że Michael Jackson żyje. 25 czerwca ubiegłego roku trafił do szpitala, ale wyszedł z niego na tyle szybko i w tak dobrej formie, by już trzy tygodnie później zgodnie z planem rozpocząć serię oczekiwanych od miesięcy koncertów w londyńskiej O2 Arena. Wielki sukces. „Powrót króla!” – krzyczą już po pierwszym występie największe światowe media. Po ostatnim triumfujący Jackson ogłasza, że wraca do studia, aby dokończyć prace nad pierwszą od blisko dekady płytą z premierowym materiałem. Słowa dotrzymuje – akurat na Gwiazdkę następczyni chłodno przyjętego „Invincible” z 2001 roku jest już w sklepach i zgodnie z przewidywaniami przyćmiewa wszystkie dotychczasowe bestsellery tego roku.

Czy tak potoczyłaby się historia, gdyby Jackson nie umarł? Zapewne nie. Nawet gdyby zagrał wszystkie z 50 morderczych koncertów w Londynie, nie wierzę, że słuchalibyśmy teraz jego nowej płyty. Częściowo bowiem ma rację will.i.am z The Black Eyed Peas – jeden z tych, z którymi tuż przed śmiercią Michael pracował nad premierowymi piosenkami – twierdząc, że Jackson nie dopuściłby do wydania materiału niewystarczająco perfekcyjnego. Pytanie, czy wystarczająco perfekcyjny w ogóle mógłby powstać? Skoro już od lat karmiono nas opowieściami o sesjach Jacksona ze śmietanką producentów i muzyków, a efektów nie było widać, wątpię, by gwiazdor uznał, że właśnie teraz powinien wrócić na rynek.

Jednak oddani fani Jacksona mają się z czego cieszyć. W przeciwieństwie do większości wydających krążki znanych artystów po ich śmierci odpowiedzialni za „Michaela” podeszli do swojej pracy z wyczuciem i szacunkiem. Istniało niebezpieczeństwo, że dostaniemy zbiór przypadkowych szkiców lub, co gorsza, kolekcję wątpliwej jakości remiksów wykorzystujących tylko zachowane linie wokalne Amerykanina, tymczasem płyta brzmi jak album Jacksona, i to całkiem spójny. Są tu wprawdzie kompozycje, które sięgają czasów „Thrillera”, ale większość materiału pochodzi z ostatnich lat. I właśnie w tym problem. Jeśli to najlepsze piosenki, jakie wokalista szykował, aby w glorii powrócić na listy przebojów, śmiem wątpić, czy byłby to powrót udany. Takie „Hollywood Tonight” czy „(I Like the Way) You Love Me” to solidne numery, ale gdzie im do najważniejszych dokonań artysty. Najlepsza na tej płycie jest „Behind the Mask”, kompozycja z repertuaru Japończyków z Yellow Magic Orchestra.

A tak w ogóle – wrócić z czymś tak staroświeckim, to jak oficjalnie ustąpić z tronu na rzecz Kanyego Westa.
Bartek Winczewski, Przekrój
Obrazek
Mike Jean
Posty: 3
Rejestracja: ndz, 19 gru 2010, 20:43

Post autor: Mike Jean »

Obrazek

Esensja.pl

Epitafium dla Króla

Przyznam, że czekałem na tę płytę. Publikowanie archiwaliów w przypadku śmierci artysty jest dość powszechną praktyką i nie traktuję krążka „Michael” jako świętokradztwa. Wręcz przeciwnie, dzięki niemu przypomniałem sobie, czemu Jackson był Królem Popu.


Wszyscy, którzy narzekają, że to nie jest wybitna płyta, oczywiście mają rację. Nie znajdziemy tu utworów mających chociaż drobną szansę dorównać największym hitom Jacksona. Pod tym względem mogę się zgodzić z krytykującymi album ortodoksyjnymi fanami artysty, twierdzącymi, że nigdy nie zgodziłby się na opublikowanie tych kawałków. Z drugiej strony kariera Jacko nie była pozbawiona ewidentnych wpadek, do których na pewno należy wydany jeszcze za życia artysty krążek „Invincible” z 2001 roku. To była dopiero katastrofa! Tymczasem utwory składające się na zawartość „Michaela” to porządne popowe kawałki, które nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Bo nie oszukujmy się, ale nawet jeśli jest to poziom najmniej wyrazistych momentów „Dangerous” czy „Thrillera”, to wciąż jest to jakość dla niektórych nieosiągalna.
Zarzuty, jakoby producenci „Michaela” wcale nie wykorzystali oryginalnych ścieżek nagranych przez Króla, są wyssane z palca. Tu prawie w każdym kawałku czuje się rękę mistrza. Takiego feelingu nie byłby w stanie wytworzyć nikt inny, a zwłaszcza realizatorzy, jacy zabrali się za kompletowanie materiału. Kiedy trzeba jest żywiołowo i energetycznie („Monster”, „Hollywood Tonight”), choć obcujemy też z bardziej nastrojowymi utworami, które chociaż nie dorównują przebojowości „Heal the World” i „Earth Song”, to przyjemnie kołyszą („(I Like) The Way You Love Me”, „Best of Joy”).
Osobną kwestią jest udział producentów i gości, którzy lęgną się na tym krążku jak mrówki. Rozumiem, że każdy chce się podpiąć pod sukces komercyjny pośmiertnego wydawnictwa Jacksona, ale czasem jest to aż wysoce niestosowne. Tu za wzór podałbym otwierający całość „Hold My Hand”, który z niewyjaśnionych dla mnie powodów stał się singlem promującym całość. Akon, odpowiadający za ten koszmarek, zaszalał i zupełnie zatracił ducha twórczości Jacko. Na szczęście inni byli bardziej powściągliwi i nie kombinowali za bardzo. Bardzo ciekawie wypadła kooperacja z Lennym Kravitzem w „(I Can’t Make It) Another Day”, który szarpanym gitarowym riffem ubarwił refren, nawiązując niejako do tradycji współpracy Jacksona z wirtuozami gitary, jak Slash i Eddie Van Halen. Podobnie udaną produkcją jest „Monster” z udziałem 50 Centa, który urozmaicił utwór, ale nie przyćmił głównej gwiazdy.
„Michael” to płyta skierowana do fanów i tych, którzy wychowali się na kawałkach Jacksona. Podczas jej słuchania wspomnienia klasowych dyskotek, na jakich rządziły „Black or White” i „Smooth Criminal”, nasuwają się same. Dlatego też przy „Michaelu” nie sposób jest się nie uśmiechnąć do własnych myśli. Nie odkrywamy tu nowej twarzy Jacksona, ale i nie o to chodziło. Dostajemy za to potwierdzenie tego, że był on wybitnym artystą, który nawet komponując słabsze utwory potrafił w nich zawrzeć sporo magii.

Piotr ‘Pi’ Gołębiewski
Awatar użytkownika
Pank
Posty: 2160
Rejestracja: czw, 10 mar 2005, 19:07

Post autor: Pank »

Obrazek
Machina (3/5)
..a nawet lepiej niż Invincible. W numerze też m.in. artykuły o Quincym Jonesie czy porównanie MJa do Freddiego Mercury'ego. To wszystko w Twoim kiosku za 5 złotych.

Obrazek


Obrazek
Chicago Tribune (2/4)
Chicago Tribune pisze:Quincy Jones used to talk about the ingredient that distinguished Michael Jackson from his peers as a creative force in the recording studio: He was a workaholic who wouldn’t let any track go until he was absolutely convinced it was finished.

One wonders what the perfectionist in Jackson would’ve thought of the music released in his name on “Michael” (Epic), the first of what is projected to be a series of posthumous full-length releases. The last two decades of his career bedeviled by personal turmoil and image-shattering legal proceedings, Jackson was on a mission to put the focus back on his music when he died in the summer of 2009 on the eve of a major concert tour. Demonstrating once again that death is a great career move, Jackson became something of a pop martyr and sold 35 million albums worldwide in the next 12 months.

But those sales came from his beloved catalog, from recordings that Jackson oversaw and approved. “Michael” represents what is essentially a reclamation project, scouring the singer’s archives as far back as the “Thriller” era in the early ‘80s to piece together recordings that Jackson did not see fit to release in his lifetime. They have been spiffed up by a number of producers, including Teddy Riley, John McClain and Lenny Kravitz, and presented as a new Jackson studio album, his first since 2001.

On one of the new old tracks, “Best of Joy,” Jackson proclaims, “I am forever.” This may be true. But had he released music of this quality during his lifetime, his death would’ve been a mere footnote. It’s not that “Michael” is embarrassing, it’s just below par, a warehouse for songs that languished in the vaults for decades because they didn’t quite measure up.

We’ve seen this sort of posthumous archive-raiding before, and the results have rarely been revelatory, motivated by fans-will-buy-anything greed more than the-world-needs-to-hear-this discovery. None of the hundreds of recordings that have been released posthumously by the estates of Elvis Presley, Jimi Hendrix, Tupac Shakur or the Notorious B.I.G. rival the music those icons completed while they were alive. That's true of "Michael" as well, as his brother, Randy Jackson, said Wednesday on his Twitter account: " ... my brother isn't here, and all these people are more concerned about making money off his death."

Though it contains only 10 songs and less than 42 minutes of music, only one track ranks with prime Jackson. “Much Too Soon” dates to the early ‘80s Quincy Jones era, when Jackson was at his creative peak. The singer was breaking through to the mainstream with uptempo tracks and spectacular videos that mirrored his effortless blend of rhythmic ferocity and grace. “Much Too Soon,” in contrast, puts the focus on Jackson the rapidly maturing singer, as he moves from wistful nuance to heartbreaking fragility over carefully balanced orchestration. Each touch is just right; even a brief harmonica solo oozes Chi-Lites-like melancholy.

Otherwise, “Michael” contains a lot of leftovers. A ponderous duet with Akon sounds like a soft-drink commercial: “Things will go better if you just hold my hand.” “Hollywood Tonight” adopts a second-hand “Billie Jean” groove and fuses it with a predictable cautionary tale about the drug of would-be fame. “Breaking News” and “Monster” pick up an unfortunate theme in Jackson’s latter-day work as the oppressed media victim. The Kravitz-produced “(I Can’t Make it) Another Day” is a faint echo of vintage rock-oriented Jackson tracks such as “Dirty Diana” and “Beat It.” A dirty groove and menacing air of paranoia in "Behind the Mask" is undercut by some dubious production choices: fake crowd noise, boilerplate saxophone solo, robotic vocal interludes.

The singer’s wordless “hee-hee” vocal tics are sprinkled throughout, as if to counter charges from some Jackson family members that a Michael sound-a-like was used on some tracks. It doesn’t much matter; most of these songs would’ve been instantly forgettable no matter who sang them.
Wspomina się Quincy'ego Jonesa mówiącego o tym, że Michael Jackson był - co odróżniało go od jego rówieśników - pracoholikiem, który nie pozwoliłby opublikować swoich nagrań, dopóki nie stwierdziłby ich ostatecznego ukończenia. Recenzent słusznie zauważa, że śmierć artysty może być też świetnym posunięciem w karierze, jako że Jackson - już jako męczennik popu - sprzedał w rok po swojej śmierci aż 35 milionów albumów na całym świecie. Ponadto, widzieliśmy wiele pośmiertnych albumów o znikomej wartości artystycznej - na zasadzie: fani i tak kupią wszystko - która byłaby godną kontynuacją tego, co wykonawcy tworzyli za swojego życia. Tak samo, wg Chicago Tribune jest z płytą Michael. Przytacza się tu słowa Randy'ego Jacksona o tym, że na albumie nie słychać ducha jego brata... a ludzie tworzący krążek byli jednak bardziej skoncentrowani na zarabianiu pieniędzy niż na jakości artystycznej dzieła.

Redakcja CT polubiła bardzo utwór Much Too Soon, określając go jako kruchy, dojrzały i powstały w czasach największej kreatywności Jacksona. Połysk Hollywood Tonight przypomina z kolei nieco Billie Jean a Behind The Mask z unoszącą się w utworze pewną dozą paranoi zostało nieco zniszczone niepotrzebnymi odgłosami publiczności, schematycznym solo na saksofonie i przetworzonym komputerowo wokalem. Na albumie nie brakuje też ścinków twórczości - na dowód recenzent przywołuje Hold My Hand, który brzmi jak soft-drink commercial. Another Day z kolei to z kolei słabe echo starszych rockowych utworów Michaela jak Dirty Diana czy Beat It. W podsumowaniu wspomina się o podejrzeniach rodziny Jacksonów, jakoby w niektórych piosenkach na albumie śpiewał tylko imitator głosu Michaela - na ten zarzut odpiera się tym, że większość utworów zostanie i tak zapomniana... niezależnie kto je śpiewa.


Obrazek
Boston Globe
boston.com pisze:There is a strange interior contradiction to “Michael,’’ the first in a planned series of posthumous releases from Michael Jackson, out this Tuesday and currently streaming in its entirety on Jackson’s website.

Reproduced in the booklet of the disc are several handwritten notes. The first details Jackson’s process of hearing and constructing entire song arrangements in his head before bringing them to life. “I don’t give in until I get exactly what I want,’’ he writes.

It’s a statement that argues against the very existence of “Michael,’’ which, 18 months after his death, presents 10 tracks that were in various stages of development but never finished to the superstar’s famously exacting standards. Instead, presumably trusted friends and collaborators — including Akon, Teddy Riley, Lenny Kravitz, and 50 Cent — took demos, sketches, and nearly completed songs and buffed them for public consumption.

The result is shockingly better than might be expected — and in some ways superior to his final regular studio album, 2001’s uneven and bloated “Invincible.’’ Not shockingly, “Michael’’ only rarely approaches the heights of Jackson’s best work. It is economical and lis tenable, but much of it sounds like the solid second string efforts from his less thrilling later albums, fleshed out with contemporary R&B window-dressing — including elements Jackson favored like stately choirs and saccharine orchestral accompaniment.

Lead-off track “Hold My Hand’’ is essentially an Akon song with MJ flavoring, filled with the hitmaker’s catchy handclap rhythm tracks and sing-song simplicity. Kravitz brings his A-game to the funky swagger of “(I Can’t Make It) Another Day’’ — which holds down the “Beat It’’/“Dirty Diana’’ rock slot — but the song, featuring Dave Grohl on drums, wouldn’t feel out of place on one of his own records.

A reimagining of the Yellow Magic Orchestra song “Behind the Mask’’ — also recorded by Toto and “Thriller’’ keyboardist Greg Phillinganes and, more famously, Eric Clapton, with slightly different lyrics in the ’80s — has a fervent vocal, but the Franken-dubbing of various Jackson vocal signatures (“hee-hee-hee,’’ “hoo!’’) is indicative of the stitched-together nature of the whole project.

The most captivating tracks, unsurprisingly, are those that feel less manhandled by the chosen producer. In that respect, former new jack swing architect Teddy Riley and Theron “Neff-U’’ Feemster are the MVPs of “Michael.’’ Riley imbues the paparazzi-scalding “Monster’’ with real dance-floor crackle, while Feemster piles up harmonies like celestial strings on the understated “Best of Joy,’’ and captures that particularly Jacksonian sense of heavenly airiness on “(I Like) The Way You Love Me.’’

(That song — released in a different form in 2004 — is preceded by a grainy but illuminating recording of Jackson sketching out the various vocal parts, which made me realize the record I really want to hear is the one that collects the raw forms of these songs, where the purity of their genesis would have been preserved even if it wasn’t radio ready. It’s shocking that Sony didn’t think of this as a cash cow deluxe option for MJ completists.)

In the same sweetly contemplative vein of “Best of Joy’’ is the album’s closer, an acoustic “Thriller’’-era ballad with a Beatlesque delicacy called “Much Too Soon.’’ Notes indicate that Jackson liked the song “but never found the right home for it.’’ Is “Michael’’ the proper home for this, or any, of these songs? Fans may be glad to have it — and it does offer testimony that even his leftovers had sparkle — but it seems likely that he might not have wanted them to.
Sarah Rodman ocenia album dość pozytywnie. Przyznaje, że przy albumie Michael powstała dziwna sprzeczność. Z jednej strony w książeczce dołączonej do albumu wspomina się zdanie Michaela na temat piosenek (I don’t give in until I get exactly what I want), z drugiej strony - na płycie mamy w mniejszym lub większym stopniu oszlifowane przez przypuszczalnie zaufanych przyjaciół dema czy szkice, ale też piosenki niemal ukończone podczas życia Michaela.

Rezultat jest jednak szokująco lepszy niż można się było spodziewać. Rodman przyznaje, że Michael jest wręcz lepszy niż ostatni studyjny album Jacksona, Invincible - ale tylko z rzadka utwory przypominają poziomem najlepsze dokonania Króla Popu. Hold My Hand Rodman traktuje jako w istocie prosty i przebojowy utwór Akona. Wyróżnia się również Another Day, choć dalece mu do pozostałych rockowych kawałków Jacksona. Behind The Mask, wg recenzentki, ma żarliwy wokal, lecz został popsuty niepotrzebnymi znakami rozpoznawczymi Michaela Jacksona jak hee-hee-hee czy hoo! Niespodziewanie, najlepiej brzmią te utwory, w których słychać mniejszą produkcję - jak Best Of Joy czy (I Like) The Way You Love Me. Docenia się też pochodzące z ery Thrillera nieco beatlesowskie Much Too Soon. Rodman wspomina o dopisku w książeczce, jakoby Michael lubił to nagranie, ale nigdy nie znalazł dla niego odpowiedniego miejsca.

Dla recenzentki zdziwieniem jest natomiast to, że Sony nie wydało jednak żadnej wersji deluxe albumu z demami wszystkich piosenek.
ODPOWIEDZ