
U.S.A - życie, ludzie, relacje...
- editt
- Posty: 646
- Rejestracja: wt, 26 gru 2006, 16:19
- Lokalizacja: Starachowice, http://twitter.com/editt86
Jeżeli chodzi o międzynarodowe prawo jazdy, to można je wykorzystywać w USA przez okres do 6 miesięcy (tj. przez maksymalny okres pobytu na wizie turystycznej). Jeżeli planem jest pozostanie w USA na stałe, rzeczywiście lepiej zrobić od razu prawko stanowe, oczywiście mając stosowne papiery (odpowiednią wizę i SSN, w przypadku Work and Travel prawko można wyrobić na czas pozwolenia na pracę). Inna sprawa, że międzynarodowe prawko wydawane w Polsce wygląda śmiesznie i chyba wolałabym się posługiwać polskim wraz z paszportem z ważną wizą (ponownie jak w przypadku międzynarodowego można korzystać przez czas legalnego pobytu, ale tylko w niektórych stanach, trzeba na to bardzo uważać by nie tłumaczyć się przed sądem gęsto), a w bardziej skrajnych przypadkach sięgać dopiero po międzynarodowe. W USA prawko jest zestandaryzowanym dowodem, stąd najlepiej wyrobić sobie stanowe i uniknąć dalszych problemów.
Co do niebezpiecznych dzielnic, to częściowo już o tym pisałam, ale jeszcze dopiszę parę słów. Wszystko zależy od tego, gdzie się człowiek zapuszcza. Jest trochę miejsc, które każdemu bym odradziła, w pozostałych przypadkach jest bardzo spokojnie i bezpiecznie. W Sandusky, małej mieścinie w Ohio biegnąca osoba wzbudza duży niepokój. Raz jeden widziałam biegnącego po zmroku. Mój chłopak od razu stwierdził, że to złodziej, normalni ludzie się tak nie zachowują. Przytoczę wielokrotnie opowiadaną przeze mnie anegdotę. Byłam z chłopakiem w kinie, na późnym seansie. Po wyjściu z kina parking był prawie pusty, było już ciemno. Wpadłam na pomysł berka i zaczęłam biec do samochodu, chłopak za mną. Nie zdążyłam się zorientować, jak leżał na ziemi powalony przez 4 policjantów, którzy wyskoczyli z dwóch radiowozów. Wyrosły te samochody spod ziemi dosłownie. Poczułam się bezpiecznie, bo rzeczywiście z zewnątrz mogło to wyglądać zupełnie inaczej – facet goni dziewczynę po zmroku. Po krótkich wyjaśnieniach chłopak został puszczony. Nawet go nie poturbowali specjalnie.
Co do wyjazdu na Work and Travel to jest to koszt około od 6.000 zł (przy bardzo optymistycznych rachunkach) do nawet 10.000 zł. Prace są kiepsko płatne, więc ludzie pracują w kilku miejscach. Wielu pojechało tylko zarobić, ciułali więc swoje grosze zarobione w hotelach i knajpach, śpiąc po 3 godziny dziennie i nie zwiedzając w ogóle. Ja w pierwszym tygodniu miałam ścięcie z moim pracodawcą, pojechałam bowiem z 2 znajomymi do miejscowości z największym parkiem rozrywki na świecie, miejscem moich marzeń, Cedar Pointem. Przebierałam nogami na myśl o jego odwiedzinach. Problemem był dojazd, brakowało publicznego, potrzebny był samochód. Pracodawca zapewniał nam transport do centrum miasta względnie do centrum handlowego na zakupy. Przy pierwszym omawianiu warunków takiego dojazdu zapytałam się o możliwość podrzucenia nas do Cedar Pointu w któryś weekend. Odpowiedział, że przyjechaliśmy tu do pracy a nie do Cedar Pointu. Wobec tej aroganckiej wypowiedzi wytłumaczyłam mu, że zatrudnił studentów z Europy na program Work and Travel, który z samej definicji zakłada również zwiedzanie. Zmilkł i od tamtej pory ze mną nie zadzierał, ale jego wypowiedź świadczyła o podejściu do studentów na Worku. Zresztą sami studenci przyjeżdżali z nastawieniem tylko na zarobienie pieniędzy i kulturalna część programu mało ich interesowała. Spotkałam takie osoby po samym przyjeździe. Byli na miejscu tydzień przed nami, a jedyne co zobaczyli to hotel w którym pracowali i spożywczak. Nie wiedzieli nawet gdzie jest centrum miasta. Cóż, ja miałam zupełnie inne podejście i w sumie wróciłam z jakąś tam kasą, ale większość wydałam na wyjazdy oraz zakupy. Zatem moim zdaniem, jeśli ktoś chce jechać zarabiać, to niech lepiej jedzie do Anglii, w szczególności w obliczu kryzysu i kursu dolara. Do USA warto pojechać zarobić i wydać, zebrać doświadczenia. Zresztą taki jest cel programów typu WAT, który został wypaczony w praniu.
Jeżeli chodzi o formalności to jest tego tyle, że moją najlepszą radą jest po prostu udać się do wyspecjalizowanego biura (po jego wcześniejszym sprawdzeniu) i załatwiać wszystko krok po kroku. Kluczowe kroki to zapłacenie za wyjazd (najczęściej w ratach), za bilet lotniczy, wizyta na targach pracy w Polsce, podpisanie wstępnej umowy o pracę (może się zdarzyć, że nie zostanie dotrzymana, ja nie miałam takiej sytuacji, ale czasem osoby przyjeżdżają i obiecanej pracy z uwagi na kryzys nie zastają lub zastają w nikłym wymiarze godzin – wtedy trzeba szukać samemu) i oczywiście wizyta w ambasadzie (raczej formalność). Sporo jest papierowej roboty, trzeba te wszystkie wnioski o DSy i inne dziwne rzeczy powypełniać. W USA należy przede wszystkim wyrobić sobie SSN w odpowiednim biurze Social Security i względnie prawo jazdy i można już się o nic do dnia wyjazdu nie martwić. Po okresie pozwolenia na pracę wiza J1 (ta z Work and Travel) daje 1 miesiąc tzw. grace period – można pozostać w USA na warunkach wizy turystycznej. O pracę w małych turystycznych mieścinach w przypadku kiepskiej sytuacji u pierwszego pracodawcy może być ciężko, gdyż sezon zaczyna się w maju i osoby przylatujące w czerwcu zastają same ochłapy. Ja w pierwszym roku pracowałam w housekeepingu (na początku bardzo ciężka praca, ale można się przyzwyczaić, marne napiwki), barze rybnym (wraz z przetwórstwem ryb) w którym sprzedawałam rybne burgery albo panierowałam rybę (baaaaardzo prosta praca, bardzo łatwe pieniądze) i w restauracji typu bufet. W kolejnym roku udało mi się załapać na nieźle płatne zajęcie w restauracji Applebee’s, pracowałam też w housekeepingu i w barze. Za trzecim razem pojechałam jako wolny strzelec, na początku trochę się miotałam i pracowałam znowuż w Applebee’s, ale przestały odpowiadać mi godziny i skończyłam w hotelu, dorabiając również sprzątaniem u właścicieli, którzy w Sandusky mieli z 10 hoteli co najmniej. Miałam epizody w Taco Bell i innych śmieć barach. Chciałam pracować w centrum handlowym, ale grałam w otwarte karty w zakresie mojej wizy i nie chciano zatrudniać pracownika do sklepu na ledwie dwa miesiące. Zatem niby prosto, ale przy mniej fizycznej pracy zaczynały się schody.
Work and Travel wspominam bardzo ciepło, jeździłam do pracy ponieważ jedne wakacje bez pracy doprowadziły mnie do szaleństwa
.
Trochę udało mi się zwiedzić, choć na pewno zostało mi duuuuużo do zobaczenia. O NYC napiszę więcej później. Generalnie uwielbiam jeździć po Stanach ;-D. Najczęściej przemierzaliśmy Stany międzystanową 80/90, jej odcinek z Chicago do Cleveland znam na wylot ;-D. Na autostradzie w USA co 30-40 mil są tzw. oazy, gdzie można się zatrzymać. Infrastruktura jest różna, od wychodka i prostego batomatu po duże centra ze Starbucksem i nawet mniej uwłaczającymi żołądkom knajpami. Prócz takich postojów na autostradzie nie wolno się zatrzymywać (postój awaryjny jest dozwolony do max 2 godzin), więc w przypadku zmęczenia trzeba zacisnąć zęby i dociągnąć do oazy. Czasem nawet zjazdów nie ma przez wiele mil, w szczególności przy przemierzaniu mniej zaludnionych stanów. Pensylwanię wspominam jako las las i jeszcze raz las. Żadnego domu, żadnego człowieka, żadnego zjazdu, tylko beton i las. I tak przez 5-6 godzin ;-D. Gorzej jak zabraknie paliwa ;-D. Trzeba porządnie kontrolować jego poziom w baku, bo może być ciężko. Niebezpieczne na autostradzie są zderzenia z większymi zwierzętami, których jest bardzo dużo. Uderzenie 120 km/h w sarnę może się źle skończyć. Generalnie prócz tych niedogodności autostrady są fantastycznie oznaczone. Przy jednym roundtripie (Chicago-Niagara-Atlantic City- NYC – Chicago) tylko raz nie połapaliśmy się na czas w oznaczeniach i trzeba było zawracać. W Pensylwanii w Filadelfii jest takie miejsce, gdzie na odcinku pół mili trzeba było przeskoczyć 5 pasów, zadanie nie do wykonania przy dużej ilości samochodów. Pamiętam jak wielkie wrażenie kiedyś robiło na mnie The Loop w Chicago, czyli miejsce gdzie międzystanowa 90 łączy się z innymi autostradami i jednocześnie gdzie następuje kumulacja zjazdów do Centrum miasta
. Jeżeli chodzi o technikę jazdy, to istny sajgon panuje w dużych miastach, np. w Chicago lub NYC. W małych miejscowościach kierowcy są bardzo uprzejmi, jeżdżą wolniej, ustępują sobie miejsca na skrzyżowaniu. Tym bardziej że w USA są troszkę inne reguły ruchu, dominuje tablica stop, zasada 3 sekund (odliczanie do 3 po zatrzymaniu) i przejeżdżanie skrzyżowań równorzędnych według zasady kto podjechał pierwszy pierwszy przejeżdża (nie zasada prawej strony). Uprzejmość w małych miastach przejawia się również w ustępowaniu sobie miejsca przy przejściach, a także przy przepraszaniu drugiej osoby w momencie minięcia się z nią w przejściu. Anglosaskie zasady elegancji nakazują Panom wchodzić pierwszymi (wytłumaczenie: mężczyzna wchodzi pierwszy i ewentualnie jako pierwszy obrywa od nieprzyjaciela, chroniąc kobietę która ma szansę się wycofać).
Jeżeli chodzi o ceny, to generalnie wszystko jest tańsze prócz usług. Hotele są dość drogie, ale można znaleźć coś dla siebie. Od najtańszych moteli Super 8 i Motel 6 (są jeszcze tańsze, ale chyba bym się nie odważyła), gdzie za nocleg na trasie należy zapłacić około 50-60 dolarów (w zależności od lokalizacji, w miejscowościach turystycznych ceny wzrastają kilkakrotnie, w NYC chyba nawet Super 8 poniżej 200 dolarów za noc się nie znajdzie) po średniej klasy Comfort Inny i inne Days inny po całkiem przyzwoite Marriotty Countryardy, Quality Inny i tym podobne. Osobiście polecam trzymania się co najmniej Comfort Innów, inaczej można skończyć z robakami w materacach
. Wyjazd w rejony turystyczne kończy się standardowym złupieniem przez miejscowych. W Sandusky za najlichszy motel trzeba było zapłacić 100 dolarów w sezonie, w Nowym Jorku już 200 dolarów. Istne urwanie głowy. Świetny jest serwis tripadvisor.com, na którym ludzie wymieniają się rzeczowymi radami na temat poszczególnych miejsc. Gdy kierowałam się dobrymi opiniami na Tripadvisorze, nigdy nie skusiłam.
Nowy Jork zasługuje na odrębną relację. Byłam w nim dwa razy, w sumie z 2 tygodnie wszystkiego. Miasto jest niesamowite, ale druga wizyta już mnie tak nie zachwyciła jak pierwsza. Chicago znam świetnie, ponieważ mój chłopak obecnie mieszka na północnych przedmieściach. To cudowne, czyste, pełne rozrywki miasto z przyzwoitymi cenami i miłym klimatem w lato (zimą jest baaaaaaardzo ciężko). Polaków niewiele w nim widać, im dalej na przedmieścia tym więcej. Jest jednak bardzo dużo polskich sklepów, a wręcz dużych sieci marketów, których właściciele są Polakami i w których można kupić wszystko plus polskie produkty (czasem nawet te nie do dostania w Polsce). Do tego na przedmieściach Chicago takie sklepy mają konkurencyjne ceny wobec Walmartów i innych marketów, więc zakupy robią w nich wszyscy. Dobre sklepy to także Kroger czy też Jewel Osco. Są jednak dość drogie, a ich klientelą są (polecę trochę rasizmem) głównie bogaci biali.
W USA rasism jest bardzo powszechny. Również wobec białych, ze strony czarnych. Obecnie to może nawet najbardziej w tym kierunku. Dopiero w Stanach przekonałam się, jakimi rasistami potrafią być niektórzy czarni, którzy uważają że wszystko im się należy z powodu koloru skóry, a białych wyzywają od najgorszych. Jestem daleka od napisania, że wszyscy tacy są, ale wielu ma wpojoną systemowo nienawiść do białych i poczucie pokrzywdzenia przez system. Abstrahując od źródła problemu, takie są naprawdę efekty w USA. Generalnie czarni i biali nie mieszają się poza centrami miast, są dzielnice typowo czarne lub typowo białe. Jest trochę bardzo mieszanych miejsc, ale to raczej wyjątki. Na przykład w Sandusky w Ohio czarnych było sporo, ale w pobliskim Bellevue chyba żaden nie odważył się zamieszkać. Przykłady można mnożyć. Ja mieszkałam w mniej zróżnicowanym Sandusky i bardzo zróżnicowanych Chicago (wszystkie rasy, imigranci z każdego krańca świata) i na pewno łagodniej żyło się w Sandusky. Nie chcę jednak uogólniać, ponieważ wiele życzliwości wywodziło się w Sandusky właśnie z charakteru małego miasta, co może mieć się nijak do zróżnicowania rasowego
. To tylko takie moje spostrzeżenia.
Na koniec podkreslę, że kto nie był w USA i nie doświadczył tej wybuchowej mieszanki, nie powinien się wypowiadać o miłości do wszystkich ras tego świata
. Bardzo łatwo takie opinie wydawać z jednolitej Polski ;-D.
Z uprzedzeniami wobec Polski nigdy się nie spotkałam. Częste pytania o zimno w naszym kraju (zadane przez mieszkańca Sandusky, gdzie przeżyłam najostrzejszą zimę mojego życia) należy wytłumaczyć brzmieniem nazwy naszego kraju. Poland może być zrozumiane przez Amerykanina jako Pole-land, czyli kraj podbiegunowy
. Generalnie osoby, z którymi spotkałam się ja miały ogólną wiedzę o naszym kraju, a jeden taksówkarz zagiął mnie szczegółową wiedzą o historii i sytuacji politycznej w naszym kraju. Postrzeganie Amerykanów jako mało wykształconych dummies mąjących nikłe pojęcie o geografii świata często bierze się z zadawania pytań niewłaściwym osobom (czyli właśnie tym nieszczęsnym często niewykształconym mieszkańcom amerykańskiej wsi, czy też szerzej osobom o niskim wykształceniu). Poza tym z perspektywy Amerykanina kraje Europy to jak poszczególne Stany w Stanach. Kto mi błyskawicznie bez zająknięcia powie, jakie miasto jest stolicą Teksasu?
Cdn., w tym o NYC ;-D.
Zdjęcia później.
Co do niebezpiecznych dzielnic, to częściowo już o tym pisałam, ale jeszcze dopiszę parę słów. Wszystko zależy od tego, gdzie się człowiek zapuszcza. Jest trochę miejsc, które każdemu bym odradziła, w pozostałych przypadkach jest bardzo spokojnie i bezpiecznie. W Sandusky, małej mieścinie w Ohio biegnąca osoba wzbudza duży niepokój. Raz jeden widziałam biegnącego po zmroku. Mój chłopak od razu stwierdził, że to złodziej, normalni ludzie się tak nie zachowują. Przytoczę wielokrotnie opowiadaną przeze mnie anegdotę. Byłam z chłopakiem w kinie, na późnym seansie. Po wyjściu z kina parking był prawie pusty, było już ciemno. Wpadłam na pomysł berka i zaczęłam biec do samochodu, chłopak za mną. Nie zdążyłam się zorientować, jak leżał na ziemi powalony przez 4 policjantów, którzy wyskoczyli z dwóch radiowozów. Wyrosły te samochody spod ziemi dosłownie. Poczułam się bezpiecznie, bo rzeczywiście z zewnątrz mogło to wyglądać zupełnie inaczej – facet goni dziewczynę po zmroku. Po krótkich wyjaśnieniach chłopak został puszczony. Nawet go nie poturbowali specjalnie.
Co do wyjazdu na Work and Travel to jest to koszt około od 6.000 zł (przy bardzo optymistycznych rachunkach) do nawet 10.000 zł. Prace są kiepsko płatne, więc ludzie pracują w kilku miejscach. Wielu pojechało tylko zarobić, ciułali więc swoje grosze zarobione w hotelach i knajpach, śpiąc po 3 godziny dziennie i nie zwiedzając w ogóle. Ja w pierwszym tygodniu miałam ścięcie z moim pracodawcą, pojechałam bowiem z 2 znajomymi do miejscowości z największym parkiem rozrywki na świecie, miejscem moich marzeń, Cedar Pointem. Przebierałam nogami na myśl o jego odwiedzinach. Problemem był dojazd, brakowało publicznego, potrzebny był samochód. Pracodawca zapewniał nam transport do centrum miasta względnie do centrum handlowego na zakupy. Przy pierwszym omawianiu warunków takiego dojazdu zapytałam się o możliwość podrzucenia nas do Cedar Pointu w któryś weekend. Odpowiedział, że przyjechaliśmy tu do pracy a nie do Cedar Pointu. Wobec tej aroganckiej wypowiedzi wytłumaczyłam mu, że zatrudnił studentów z Europy na program Work and Travel, który z samej definicji zakłada również zwiedzanie. Zmilkł i od tamtej pory ze mną nie zadzierał, ale jego wypowiedź świadczyła o podejściu do studentów na Worku. Zresztą sami studenci przyjeżdżali z nastawieniem tylko na zarobienie pieniędzy i kulturalna część programu mało ich interesowała. Spotkałam takie osoby po samym przyjeździe. Byli na miejscu tydzień przed nami, a jedyne co zobaczyli to hotel w którym pracowali i spożywczak. Nie wiedzieli nawet gdzie jest centrum miasta. Cóż, ja miałam zupełnie inne podejście i w sumie wróciłam z jakąś tam kasą, ale większość wydałam na wyjazdy oraz zakupy. Zatem moim zdaniem, jeśli ktoś chce jechać zarabiać, to niech lepiej jedzie do Anglii, w szczególności w obliczu kryzysu i kursu dolara. Do USA warto pojechać zarobić i wydać, zebrać doświadczenia. Zresztą taki jest cel programów typu WAT, który został wypaczony w praniu.
Jeżeli chodzi o formalności to jest tego tyle, że moją najlepszą radą jest po prostu udać się do wyspecjalizowanego biura (po jego wcześniejszym sprawdzeniu) i załatwiać wszystko krok po kroku. Kluczowe kroki to zapłacenie za wyjazd (najczęściej w ratach), za bilet lotniczy, wizyta na targach pracy w Polsce, podpisanie wstępnej umowy o pracę (może się zdarzyć, że nie zostanie dotrzymana, ja nie miałam takiej sytuacji, ale czasem osoby przyjeżdżają i obiecanej pracy z uwagi na kryzys nie zastają lub zastają w nikłym wymiarze godzin – wtedy trzeba szukać samemu) i oczywiście wizyta w ambasadzie (raczej formalność). Sporo jest papierowej roboty, trzeba te wszystkie wnioski o DSy i inne dziwne rzeczy powypełniać. W USA należy przede wszystkim wyrobić sobie SSN w odpowiednim biurze Social Security i względnie prawo jazdy i można już się o nic do dnia wyjazdu nie martwić. Po okresie pozwolenia na pracę wiza J1 (ta z Work and Travel) daje 1 miesiąc tzw. grace period – można pozostać w USA na warunkach wizy turystycznej. O pracę w małych turystycznych mieścinach w przypadku kiepskiej sytuacji u pierwszego pracodawcy może być ciężko, gdyż sezon zaczyna się w maju i osoby przylatujące w czerwcu zastają same ochłapy. Ja w pierwszym roku pracowałam w housekeepingu (na początku bardzo ciężka praca, ale można się przyzwyczaić, marne napiwki), barze rybnym (wraz z przetwórstwem ryb) w którym sprzedawałam rybne burgery albo panierowałam rybę (baaaaardzo prosta praca, bardzo łatwe pieniądze) i w restauracji typu bufet. W kolejnym roku udało mi się załapać na nieźle płatne zajęcie w restauracji Applebee’s, pracowałam też w housekeepingu i w barze. Za trzecim razem pojechałam jako wolny strzelec, na początku trochę się miotałam i pracowałam znowuż w Applebee’s, ale przestały odpowiadać mi godziny i skończyłam w hotelu, dorabiając również sprzątaniem u właścicieli, którzy w Sandusky mieli z 10 hoteli co najmniej. Miałam epizody w Taco Bell i innych śmieć barach. Chciałam pracować w centrum handlowym, ale grałam w otwarte karty w zakresie mojej wizy i nie chciano zatrudniać pracownika do sklepu na ledwie dwa miesiące. Zatem niby prosto, ale przy mniej fizycznej pracy zaczynały się schody.
Work and Travel wspominam bardzo ciepło, jeździłam do pracy ponieważ jedne wakacje bez pracy doprowadziły mnie do szaleństwa

Trochę udało mi się zwiedzić, choć na pewno zostało mi duuuuużo do zobaczenia. O NYC napiszę więcej później. Generalnie uwielbiam jeździć po Stanach ;-D. Najczęściej przemierzaliśmy Stany międzystanową 80/90, jej odcinek z Chicago do Cleveland znam na wylot ;-D. Na autostradzie w USA co 30-40 mil są tzw. oazy, gdzie można się zatrzymać. Infrastruktura jest różna, od wychodka i prostego batomatu po duże centra ze Starbucksem i nawet mniej uwłaczającymi żołądkom knajpami. Prócz takich postojów na autostradzie nie wolno się zatrzymywać (postój awaryjny jest dozwolony do max 2 godzin), więc w przypadku zmęczenia trzeba zacisnąć zęby i dociągnąć do oazy. Czasem nawet zjazdów nie ma przez wiele mil, w szczególności przy przemierzaniu mniej zaludnionych stanów. Pensylwanię wspominam jako las las i jeszcze raz las. Żadnego domu, żadnego człowieka, żadnego zjazdu, tylko beton i las. I tak przez 5-6 godzin ;-D. Gorzej jak zabraknie paliwa ;-D. Trzeba porządnie kontrolować jego poziom w baku, bo może być ciężko. Niebezpieczne na autostradzie są zderzenia z większymi zwierzętami, których jest bardzo dużo. Uderzenie 120 km/h w sarnę może się źle skończyć. Generalnie prócz tych niedogodności autostrady są fantastycznie oznaczone. Przy jednym roundtripie (Chicago-Niagara-Atlantic City- NYC – Chicago) tylko raz nie połapaliśmy się na czas w oznaczeniach i trzeba było zawracać. W Pensylwanii w Filadelfii jest takie miejsce, gdzie na odcinku pół mili trzeba było przeskoczyć 5 pasów, zadanie nie do wykonania przy dużej ilości samochodów. Pamiętam jak wielkie wrażenie kiedyś robiło na mnie The Loop w Chicago, czyli miejsce gdzie międzystanowa 90 łączy się z innymi autostradami i jednocześnie gdzie następuje kumulacja zjazdów do Centrum miasta

Jeżeli chodzi o ceny, to generalnie wszystko jest tańsze prócz usług. Hotele są dość drogie, ale można znaleźć coś dla siebie. Od najtańszych moteli Super 8 i Motel 6 (są jeszcze tańsze, ale chyba bym się nie odważyła), gdzie za nocleg na trasie należy zapłacić około 50-60 dolarów (w zależności od lokalizacji, w miejscowościach turystycznych ceny wzrastają kilkakrotnie, w NYC chyba nawet Super 8 poniżej 200 dolarów za noc się nie znajdzie) po średniej klasy Comfort Inny i inne Days inny po całkiem przyzwoite Marriotty Countryardy, Quality Inny i tym podobne. Osobiście polecam trzymania się co najmniej Comfort Innów, inaczej można skończyć z robakami w materacach

Nowy Jork zasługuje na odrębną relację. Byłam w nim dwa razy, w sumie z 2 tygodnie wszystkiego. Miasto jest niesamowite, ale druga wizyta już mnie tak nie zachwyciła jak pierwsza. Chicago znam świetnie, ponieważ mój chłopak obecnie mieszka na północnych przedmieściach. To cudowne, czyste, pełne rozrywki miasto z przyzwoitymi cenami i miłym klimatem w lato (zimą jest baaaaaaardzo ciężko). Polaków niewiele w nim widać, im dalej na przedmieścia tym więcej. Jest jednak bardzo dużo polskich sklepów, a wręcz dużych sieci marketów, których właściciele są Polakami i w których można kupić wszystko plus polskie produkty (czasem nawet te nie do dostania w Polsce). Do tego na przedmieściach Chicago takie sklepy mają konkurencyjne ceny wobec Walmartów i innych marketów, więc zakupy robią w nich wszyscy. Dobre sklepy to także Kroger czy też Jewel Osco. Są jednak dość drogie, a ich klientelą są (polecę trochę rasizmem) głównie bogaci biali.
W USA rasism jest bardzo powszechny. Również wobec białych, ze strony czarnych. Obecnie to może nawet najbardziej w tym kierunku. Dopiero w Stanach przekonałam się, jakimi rasistami potrafią być niektórzy czarni, którzy uważają że wszystko im się należy z powodu koloru skóry, a białych wyzywają od najgorszych. Jestem daleka od napisania, że wszyscy tacy są, ale wielu ma wpojoną systemowo nienawiść do białych i poczucie pokrzywdzenia przez system. Abstrahując od źródła problemu, takie są naprawdę efekty w USA. Generalnie czarni i biali nie mieszają się poza centrami miast, są dzielnice typowo czarne lub typowo białe. Jest trochę bardzo mieszanych miejsc, ale to raczej wyjątki. Na przykład w Sandusky w Ohio czarnych było sporo, ale w pobliskim Bellevue chyba żaden nie odważył się zamieszkać. Przykłady można mnożyć. Ja mieszkałam w mniej zróżnicowanym Sandusky i bardzo zróżnicowanych Chicago (wszystkie rasy, imigranci z każdego krańca świata) i na pewno łagodniej żyło się w Sandusky. Nie chcę jednak uogólniać, ponieważ wiele życzliwości wywodziło się w Sandusky właśnie z charakteru małego miasta, co może mieć się nijak do zróżnicowania rasowego

Na koniec podkreslę, że kto nie był w USA i nie doświadczył tej wybuchowej mieszanki, nie powinien się wypowiadać o miłości do wszystkich ras tego świata

Z uprzedzeniami wobec Polski nigdy się nie spotkałam. Częste pytania o zimno w naszym kraju (zadane przez mieszkańca Sandusky, gdzie przeżyłam najostrzejszą zimę mojego życia) należy wytłumaczyć brzmieniem nazwy naszego kraju. Poland może być zrozumiane przez Amerykanina jako Pole-land, czyli kraj podbiegunowy

Cdn., w tym o NYC ;-D.
Zdjęcia później.
Ciekawy temat. Planuję za kilka lat wyjechać z jakąś agencją, tylko wolę już teraz się przygotowywać ; )
Mam kilka pytań odnośnie języka:
akaagnes ile lat uczyłaś się angielskiego przed wyjazdem ? Mogłabyś napisać najpopularniejsze skróty myślowe, wyrażenia slangowe itp ? Bo angielski niby umiem, ale boję się, że nie będę potrafiła ich zrozumieć, bo w szkole, ani na dodatkowych zajęciach nie uczymy się niestety slangu
Mam kilka pytań odnośnie języka:
akaagnes ile lat uczyłaś się angielskiego przed wyjazdem ? Mogłabyś napisać najpopularniejsze skróty myślowe, wyrażenia slangowe itp ? Bo angielski niby umiem, ale boję się, że nie będę potrafiła ich zrozumieć, bo w szkole, ani na dodatkowych zajęciach nie uczymy się niestety slangu


Angielskiego uczę się właściwie całe życie. Uczyłam się w szkole (od podstawówki) i na kursach i z bratem ciotecznym, który jest nauczycielem-metodykiem, zdawałam angielski pisemny na maturze. Jednak angielski szkolny, taki, którego uczymy się z książek, różni się - można nawet powiedzieć bardzo - od potocznego języka używanego na co dzień w kontaktach międzyludzkich w USA (lub UK). Nie chodzi tu tylko o slang. Teraz umawiam się z Piotrkiem (bratem) na konwersatoria, bo miałam właściwie 2 lata przerwy i brakuje mi gadania (a nie pisania emaili czy czatowania na Twitter/Facebook). Warto więc, zanim się wyjedzie, umówić się kilka razy na konwersatoria albo z native speaker'em z jakiejś szkoły językowej albo z dobrym młodym nauczycielem, żeby pogadać w potocznym języku, nauczyć się zwrotów, nauczyć się też wymawiać. Wtedy na pewno będzie łatwiej.Susie. pisze:akaagnes ile lat uczyłaś się angielskiego przed wyjazdem ? Mogłabyś napisać najpopularniejsze skróty myślowe, wyrażenia slangowe itp ? Bo angielski niby umiem, ale boję się, że nie będę potrafiła ich zrozumieć, bo w szkole, ani na dodatkowych zajęciach nie uczymy się niestety slangu
Tymczasem, polecam czytanie np. portali amerykańskich - USA Today, Yahoo.com i tym podobne, słuchanie/oglądanie E!, Fox News, NBC, oglądanie filmów (bez lektora-tłumacza), notując to, czego nie rozumiesz, zwroty, wyrażenia, idiomy, a potem sprawdzasz w słownikach.
Najlepsze słowniki są z PolAnglo - Oxford University Press, angielsko-angielskie z wyjaśnieniami haseł, phrasal verbs i idiomami, więc szeroko rozbudowane (na końcu jest zwykle indeks pl/eng)
Trudno wypisać najpopularniejsze...no bo po prostu się ich używa gdzieś w toku mówienia... Ja dużo uczę się od znajomych na bieżąco, jak nie rozumiem co napisał/powiedział, to sprawdzam lub pytam. Np. ostatnio, gdy mówiłam o czymś dość tajemniczo, kolega odpowiedział mi: spill the beans, czyli wygadaj się, powiedz o co chodzi.
Dużo jest różnych skrótów w mowie i piśmie, jakich się używa. Ja z Amerykanami o tyle dogaduję się dobrze, bo i oni i ja mówimy bardzo chaotycznie - nie raz jestem na bakier z czasami lub gramatyką, ale na co dzień nikt nie zwraca na to szczególnej uwagi. To dobrze i źle, bo nikt Cię nie poprawia, chyba że to nie jest rodowity Amerykanin. Poprawiali mnie Brytyjczycy albo koleżanka Greczynka. Więc takie raczki jak she dont, i never was there itd. są nagminne, choć niepoprawne. osobiście kocham skróty - wanna, gonna, betta, ain't, ima, see ya'll lub też asap, stfu, toy, ily... i jakiekolwiek inne.
Często połykane są w słowach samogłoski i wychodzą zlepki, które jednak łatwo rozszyfrować. Przykładowo:
XoXo - Kisses. Tiji - Tijuana. OD - przedawkowanie narkotyków, overdose.
BFF - Best Female Friend, Najlepsza przyjaciółka. Nie ma BMF dla odpowiednika męskiego tylko male BFF
. Frienemy - przyjaciółkowróg - znajoma mieszczaca się pomiędzy obiema kategoriami.Nie ma smsowania, jest texting. W USA drive thru zamiast pełnego drive through. Ped Xing - przejście dla pieszych, Pedestrian Crossing. Jest tego mnóstwo i na każdym kroku. Skróty myślowe są bardzo powszechne. Na ulicach często obok nakazu skrętu w prawo jest dopisane : Right Only wielkimi literami. Zamiast Christmas textuje się Xmas. Ppl - People.
Itd, itd.
XoXo - Kisses. Tiji - Tijuana. OD - przedawkowanie narkotyków, overdose.
BFF - Best Female Friend, Najlepsza przyjaciółka. Nie ma BMF dla odpowiednika męskiego tylko male BFF

Itd, itd.

Mike pisze:Skoro obie wyjechałyście na tzw. programie "Work And Travel" (ja znam również coś podobnego lecz pod nazwą "Camp America"), to powiedzcie może jak wygląda wyjazd od samego początku, czego sie spodziewać, czego unikać itd.. Ciekawi mnie ta droga i być może przydadzą sie te wskazówki dla mnie jak i dla innych:)
Tak jak napisał Mike, powiedzcie jak to od początku wyglądało w waszych przypadkach, bardzo mnie to interesuje.
Postaram się w skrócie, bo jestem zmęczona po pracy...a jak wygląda rozmowa kwalfikacyjna WAT i gdzie sie odbywa ? i czy wysoki poziom ?
w moim przypadku to był właściwie zbieg okoliczności, że wyjechałam. wiele razy mijałam to biuro (youth travel polska) po drodze z uczelni, ale nie zarabiałam tyle, żeby móc sobie pozwolić na taki wyjazd. kiedyś wracałam wkurzona zaliczeniem z hiszpańskiego, miałam okres i w ogóle wszystko na nie. weszłam, wzięłam papiery, a ojciec zgodził się mi sfinansować ten wyjazd, pod warunkiem, że to będzie wschodnie wybrzeże. to był już ostatni dzwonek, żeby się zapisać. konsultantka powiedziała, że decyzję najlepiej podjąć już - dziś, jutro i wpłacić już część pieniędzy. w marcu były targi pracy w Warszawie. byłam sama, większość ludzi była grupkami lub w dwójkach i wiedzieli już, gdzie chcą jechać, co nie zgadzało się z moimi planami. poznałam koleżankę Martę i podeszłyśmy do pierwszego lepszego wolnego stolika. wcześniej było spotkanie, prezentacja w auli i takie tam. później każdy odhaczał się na liście i szło się do tej sali z ofertami. las vegas to był spontan. wylatywałam 25 maja (2006). wcześniej przez to biuro załatwiało się wizę i bilet lotniczy między innymi. niestety nie był to bilet bezpośrednio do LV, poza tym droższy, bo biuro też swoje brało za to. lądowałam w Los Angeles. pierwszy raz. sama. koleżanka nie mogła po mnie wyjechać,, bo coś jej wypadło, zostawiła mi tylko wiadomość sms, że klucz do jej domu jest w kuwecie kota, która stoi w ogródku. musiałam sama dostać się do Shermann Oaks. dałam radę, autobusem, pytając się ludzi o różne podstawowe rzeczy ;), w tym o bilet, gdzie wysiąść, w co się przesiąść itd. - z dużym bagażem na kółkach nie było to łatwe, ale faceci chętnie mi pomagali. zawsze marzyłam o LA. gdy wyszłam z lotniska, wcale nie poczułam się jak w obcym mieście. zostałam tam dzień, a następnego dnia razem z Karoliną poleciałyśmy do Las Vegas i na starcie wydałam dodatkowo 120$ na koncert Madonny. :D - to był 26 maja, sobota.
Las Vegas robi na Tobie wrażenie przez jakiś tydzień, góra dwa. Później przyzwyczajasz się albo jest ci źle, bo za gorąco, za sucho lub zbyt gwałtowne i niebezpieczne burze w sezonie (dla mnie bomba!). To miejsce działało na mnie dość dziwnie i zmienił się cały ustrój mojego organizmu. Jak generalnie jestem śpiochem i leniem, tak tam miałam 2-3 prace, spałam, jak wspomniała Agata, 3-4 godziny na dobę, a jeszcze znajdywałam czas, by zwiedzać, imprezować i mieć faceta (swojego szefa:D). Byłam chyba na wszystkich możliwych show w Las Vegas, w tym dwa razy na żywo Criss'a Angel (na własne oczy widziałam te nieprawdopodobne sztuczki i mogę potwierdzić, że on to naprawdę robi!), z koleżanką Martą co tydzień chodziłyśmy na występy Chippendales do Palms, bywałam na koncertach (Pearl Jam, Celine Dion, Carlos Santana, Justin Timberlake itd.), co jakiś czas jeździłam też do Los Angeles.
Wszystko więc zależy jak samemu się nastawisz, ile czego chcesz mieć dla siebie, ile skorzystać ,ile pracować... Da się.
Hollywood.
Miałam pisać wcześniej, ale nie złożyło się jakoś. Teraz jakoś nie mam weny, więc o ewentualnych szczegółach dopowiem później.
Dla tych, którzy wyobrażają sobie tę dzielnicę jako nie wiem co - to ściema. Hollywood to dzielnica filmowa, a po drugiej stronie mieszkalna. Na bulwarze są głównie kluby, kilka burdeli, restauracje, salony tatuażu i Kodak Theatre, gdzie co jakiś czas odbywają się castingi do niewielkich produkcji tudzież jakieś spotkania zawodowe gwiazd. Turyści są wszędzie, wiele atrakcji na ulicach, sklepiki z pamiątkami. No i Walk Of Fame, z gwiazdami na chodniku. Mam porobionych trochę gwiazd, ale Michaelowej nie, gdyż w 2006 roku jakoś się z nim mijałam (w każdym sensie, fizycznym też, bo zdaje się, że był wtedy w Londynie, a potem w Bahrain, nie?) W każdym razie to nie jest jakieś wielkie wow, a castingi są zwykle ustawione. Do większych produkcji, ludzie z ulicy nie mają dostępu. Na samym bulwarze raczej żadnej gwiazdy nie uświadczysz, bo tam jest zawsze pełno turystów, różnych oszołomów z aparatami, więc żadna gwiazda o zdrowych zmysłach nie naraża się na takie niebezpieczeństwo. Można je zobaczyć tylko wtedy, gdy jest jakieś wydarzenie w Kodak, na ten czas zamkniętym dla zwiedzających i na około są barierki, ochrona, policja. Dwa razy przechodziłam tamtędy, gdy coś się działo, widziałam Nicholsona i Cruise'a z oddali. W innych okolicznościach oni mogą chodzić normalnie po ulicach, ale w innych miejscach, na pewno nie na Hollywood Boulevard.
Poza Hollywood Bowl i Universal Studios, gdzie czasami coś się dzieje, nie ma tam nic nadzwyczajnego. Nikt z miejsca nie staje się gwiazdą i nikogo z ulicy nie porywają na casting do Titanica J. Camerona.

ok, na razie tyle. przejrzę płyty i może wkleję jeszcze jakieś zdjęcia, a więcej znów napiszę, jak odzyskam wenę.
pozdrawiam.
-----
edit
trochę więcej zdjęć. Las Vegas
wlotówka od południa

trasa w kierunku The Strip = LV Blvd od strony południowo zachodniej. te złote budynki to hotele: The Hotel i Mandalay Bay. do lotniska McCarran's w prawo, na "lepsze" przedmieścia w lewo.


dojeżdżamy do głównego skrzyżowania Tropicana Avenue i Las Vegas Blvd (The Strip). do lotniska McCarran's w prawo, na "lepsze" przedmieścia w lewo. przed skrzyżowaniem mijamy jeszcze Luxor i po prawej Hooters.


skrzyżowanie Tropicana Avenue i Las Vegas Blvd (The Strip)- na wprost. do lotniska McCarran's w prawo, na "lepsze" przedmieścia w lewo. po lewej stronie mamy resort NewYork NewYork, po prawej MGM Grand. znajdujemy się obecnie na kładce prowadzącej do Mandalay Bay i Luxora. na przystanku przy NY NY przesiadałam się na inny autobus do domu nr 1 - Emerald Suites,z którego po 3 tygodniach wyprowadziłam się do Blair House.

The Strip w dzień (nie po kolei) / hotele-kasyna The Frontier, TI = Treasure Island (klimaty piratów itd., pokazy, występu na statku przed hotelem), galeria handlowa Fashion Show, mega luxusowy hotel Wynn i jego okolice, Venetian, The Mirage (w którym też pracowałam;kasyno), Caesar's Palace,













Hotel Bellaggio i Water Show - co pół godziny inne, muzyka klasyczna, niesamowite efekty świetlne


The Deuce - autobus jeżdżący na całej rozciągłości The Strip, aż pod tzw. Outlet shops przy lotnisku, a po drugiej stronie do niebezpiecznych slumsowych przedmieści

mandacik ;)

pierwsze miejsce zamieszkania, Emerald Suites przy Tropicana Ave - daleko od pracy/od LV Blvd, tuż przy torach kolejowych. do pracy dojeżdżało się aż dwoma autobusami. :P



widok z dalekiej Tropicany na daleeki the Strip


na przystanku do pracy

Tropicana Center, czyli okolice hipermarketu, szpitala i ogólnie lepszych przedmieści

Blair House,czyli dom nr 2, od 3-ciego tygodnia pobytu przez kilka miesięcy do końca. Rzut beretem od the Strip, warunki nieporównywalnie lepsze, zero wielkich karaluchów, które w końcu już nawet polubiłam w Emerald;). Zamiast pociągów za oknem, mieliśmy przelatujące samoloty tuż nad głowami, bo lotnisko jest bardzo blisko.

dziedziniec z basenem. po prawej recepcja, wartownia, pralnia + suszarnia, sala bilardowa, barek.

gdzieś przed/po pracy

Las Vegas - widok z wieży Stratosphere





No, to ode mnie basta tymczasem. Los Angeles innym razem. Teraz czekamy na foty Agaty thewiz
pozdrawiam xo
Ostatnio zmieniony sob, 29 sty 2011, 16:33 przez akaagnes, łącznie zmieniany 1 raz.
opowiedz coś o Wielkim Jabłku, jestem zawsze bardzo ciekawa.Viola. pisze:Sama mieszkam w NY
pod koniec mojego pobytu mogłam wracać z kolegą, który wstępował na dzień do NY, a potem bezpośrednim już leciał do PL. jednak nie skorzystałam i zostałam prawie miesiąc dłużej w LA.
w jakiej dzielnicy mieszkasz?
jakich masz sąsiadów?
gdzie pracujesz?
kiedy wyjechałaś i na jakiej wizie?
jak się mieszka?
jakie są ceny, standard życia?
gdzie w NY najlepiej szukać mieszkania i pracy?
o czym trzeba wiedzieć w NY?
...
itd.
ja chętnie odpowiem na podobne pytania dotyczące LV i LA, jeśli ktoś będzie zainteresowany. :)
Ja zdecydowanie tez chętnie poczytam o WSZYSTKIM co tylko dotyczy USA :DD
akaagnes, thewiz jak długo właściwie byłyście w USA? i w jakim czasie? w wakacje ? czy jakoś w innej części roku?
Bo mnie osobiście baaardzo tam ciągnie, w ty roku zdaje mature..no i od maja mam 4mce wolnego..i tak myślalm coby tam wyjechac na przynajmnije 2mce (to krótko , długo? bo mi trudno ocenic)
Czy przez Work and Travel można sobie załatwić tez taki wakacyjny wyjazd? interesuja mnie takie typowo formalne rzeczy zwiazane z wyjazdem..
I czy wy wyjechałyście tam same? zupełnie same? czy jakies towarzystwo miałyscie? bo ja jakoś nie wyobrazam sobie jechać tam sama jak palec, mieć tylko namiary na miejsce gdzie mam mieszkać.. i nikogo nie znać.. troche mnie taka wizja przeraża, bo nie jestem jakąś szczególnie otwartą osobą..
Zwłaszcza boje sie o jezyk..ż enic nie zrozumiem i nic nie powiem.. niby angielski umie (certyfikaty itp..) ale to co na papierze nie zawsze przekłada sie na wiedze faktyczną! : ) ze zrozumieniem np filmów amerykanskich jakiś większych problemów nie mam, ale mówienie samemu to inna sprawa.. czy jak już przyjechałyście do USA to miałyscie jakies większe problemy z językiem ? (pomijając skróty, slang afroamerykanów których nadal na filmach nie rozumiem)
Kurcze.. tyle bym chciała wiedzieć, ale akurat wszystkie logiczne pytania wypadły mi z głowy.. xD bo tych pytan jest tyle że nie wiem od czego zacząc.. :D
edit.
ach kolejne pytanie pojawiło sie w mojej głowie.. :D
akaagnes jak to jest z zakwaterowaniem? czy W&T je ci od razu załatwia? jedziesz na gotowe? i na jakim poziomie sa te mieszkania? bo wymieniłas rózne typy, nazwy, które niewiele mi mówią.. pisałas coś o karaluchach ( XD ) z czego wnioskuję, ze standardy są dość niskie! :D
później pisałaś że zmieniłas mieszkanko na takie super (ze zdjęc widzę ze rzeczywiscie ekstra !! ).. czy tą zmianę sama przeprowadziłaś? czy to W&T cie przeniosło? ile taka przeprowadzka kosztowała?
i czy na wstępie dzielisz pokój z kimś? czy masz swój własny? jezeli dzielisz to jest to zapewne zupełnie obca osoba, tak?
wiem pytań dużo.. ale ogromnie mnie to ciekawi! :D
akaagnes, thewiz jak długo właściwie byłyście w USA? i w jakim czasie? w wakacje ? czy jakoś w innej części roku?
Bo mnie osobiście baaardzo tam ciągnie, w ty roku zdaje mature..no i od maja mam 4mce wolnego..i tak myślalm coby tam wyjechac na przynajmnije 2mce (to krótko , długo? bo mi trudno ocenic)
Czy przez Work and Travel można sobie załatwić tez taki wakacyjny wyjazd? interesuja mnie takie typowo formalne rzeczy zwiazane z wyjazdem..
I czy wy wyjechałyście tam same? zupełnie same? czy jakies towarzystwo miałyscie? bo ja jakoś nie wyobrazam sobie jechać tam sama jak palec, mieć tylko namiary na miejsce gdzie mam mieszkać.. i nikogo nie znać.. troche mnie taka wizja przeraża, bo nie jestem jakąś szczególnie otwartą osobą..
Zwłaszcza boje sie o jezyk..ż enic nie zrozumiem i nic nie powiem.. niby angielski umie (certyfikaty itp..) ale to co na papierze nie zawsze przekłada sie na wiedze faktyczną! : ) ze zrozumieniem np filmów amerykanskich jakiś większych problemów nie mam, ale mówienie samemu to inna sprawa.. czy jak już przyjechałyście do USA to miałyscie jakies większe problemy z językiem ? (pomijając skróty, slang afroamerykanów których nadal na filmach nie rozumiem)

Kurcze.. tyle bym chciała wiedzieć, ale akurat wszystkie logiczne pytania wypadły mi z głowy.. xD bo tych pytan jest tyle że nie wiem od czego zacząc.. :D
edit.
ach kolejne pytanie pojawiło sie w mojej głowie.. :D
akaagnes jak to jest z zakwaterowaniem? czy W&T je ci od razu załatwia? jedziesz na gotowe? i na jakim poziomie sa te mieszkania? bo wymieniłas rózne typy, nazwy, które niewiele mi mówią.. pisałas coś o karaluchach ( XD ) z czego wnioskuję, ze standardy są dość niskie! :D
później pisałaś że zmieniłas mieszkanko na takie super (ze zdjęc widzę ze rzeczywiscie ekstra !! ).. czy tą zmianę sama przeprowadziłaś? czy to W&T cie przeniosło? ile taka przeprowadzka kosztowała?
i czy na wstępie dzielisz pokój z kimś? czy masz swój własny? jezeli dzielisz to jest to zapewne zupełnie obca osoba, tak?
wiem pytań dużo.. ale ogromnie mnie to ciekawi! :D
Michael <3
Rock with You..
beLIEve
Rock with You..
beLIEve
Po liceum będzie Ci ciężko wyjechać na WAT, bo to program dla studentów. Ja byłam na WAT 3 razy, a w USA w sumie chyba już z 10. Pracowałam przez 3 wakacje, w sumie pewnie z rok by się nazbierał. Pierwszy raz jechałam z 2 koleżankami, ale wszystkie szybko się rozeszłyśmy we własne strony i do kraju wróciłyśmy osobno. Dość powszechny jest właśnie taki scenariusz. Z zakwaterowaniem jest różnie, wszystko zależy od Twojego pracodawcy i sponsora. Ja tylko przy pierwszej opcji skorzystałam z zakwaterowania załatwionego przez pracodawcę. Trafiłam dobrze, dostaliśmy do dyspozycji fajny domek na przedmieściach (w Sandusky chyba nie było kompleksów mieszkalnych typu community, te pojawiają się w większych miastach. Jeśli już były, to chodziło o drogie conda, tj. condominiums - z założenia condominiums mają wyższy standard od apartmens). Mieliśmy w domu 5 sypialni, dwa salony, kominek w środku i betonowy grill na podwórku, piwnicę, wielką kuchnię, nawet komputer z dostępem do neta (żenującym, ale zawsze). Pracodawca zdzierał za miejsce w tym domku 50 usd za tydzień, co moim zdaniem było nie fair (mieszkało nas tam chyba z 10 osób), więc bardzo szybko się wyprowadziłam. Potem pracodawca nie kasował już za mieszkanie, było w cenie. Generalnie my trafiliśmy dobrze, ale słyszałam historie mrożące krew w żyłach. W Sandusky spotkałam studentów, którzy mieszkali na przykład w piwnicy i też za to płacili. Przy trzecim WAT poznałam też sporo innych domów studentów z WATA. Jeden to była nora koszmarna, ale inny był już nawet nawet. Plusem było to, że miał dostęp do pobliskiego hotelowego basenu. Z moich obserwacji wynika, że warunki które mi zagwarantowano na wstępie były bardzo dobre. W USA z mieszkaniami jest bardzo różnie, wszystko zależy od dzielnicy, ceny wynajmu itd. Ja w szczególności polecam sprawdzanie opinii o danym miejscu z góry (sporo rankingów można znaleźć w necie). Co bardziej przedsiębiorczym i nie jadącym w pojedynkę polecam samodzielne załatwienie mieszkania, które będzie odpowiadało i cenowo i jakościowo. W USA mieszkania są zazwyczaj nieumeblowane, ale w kuchni są wszystkie sprzęty. W domu w którym mieszkałam były stare meble z hoteli, więc bardzo przyzwoite. Mieliśmy nawet wielkie tv z kablówką i fajne patio ;-D. Zdjęć niestety nie mam, musiałabym poprosić mojego chłopaka o zeskanowanie.
Edit: W USA byłam 6 razy na wakacje, 3 razy zimą i raz wiosną. Jeśli znasz angielski dobrze, to nie będziesz miała kłopotów. Może na początku będzie Ci ciężko zrozumieć niektóre programy w TV (ja tak miałam przez jakieś dwa tygodnie), ale po przestawieniu się jest ok. Kłopot może sprawić Ci slang, ale to już inna para kaloszy. Np. w USA obecnie modne i bardzo częste są makaronizmy hiszpańskie. Np. I need more dinero z amerykańskim akcentem. Brzmi przekomicznie i słodko.
Edit: W USA byłam 6 razy na wakacje, 3 razy zimą i raz wiosną. Jeśli znasz angielski dobrze, to nie będziesz miała kłopotów. Może na początku będzie Ci ciężko zrozumieć niektóre programy w TV (ja tak miałam przez jakieś dwa tygodnie), ale po przestawieniu się jest ok. Kłopot może sprawić Ci slang, ale to już inna para kaloszy. Np. w USA obecnie modne i bardzo częste są makaronizmy hiszpańskie. Np. I need more dinero z amerykańskim akcentem. Brzmi przekomicznie i słodko.
thewiz pierwszy raz z koleżankami a potem już sama?
jak korzystałaś z zakwaterowania zapewnionego przez pracodawce za 1szym razem to rozumiem, że mieszkaliście tez z obcymi osobami?
a podczas innych wyjazdów sama sobie załatwiałas mieszkanie?
i jak to jest z tą pracą? czy WAT załatwia ci na początek jakąs robote? potem z tego co zrozumiałam sama szukałaś czegoś dodatkowego, ewentualnie lepiej płatnego? :)
praca oczywiśce legalna?
a i skoro WAT jest dla studentów to poprostu poczekam cierpliwie jeszcze 1 rok, albo w te wakacje wyjade jakoś na własną reke.. : ) albo z innej agencji..
jak korzystałaś z zakwaterowania zapewnionego przez pracodawce za 1szym razem to rozumiem, że mieszkaliście tez z obcymi osobami?
a podczas innych wyjazdów sama sobie załatwiałas mieszkanie?
i jak to jest z tą pracą? czy WAT załatwia ci na początek jakąs robote? potem z tego co zrozumiałam sama szukałaś czegoś dodatkowego, ewentualnie lepiej płatnego? :)
praca oczywiśce legalna?
proszę oświeć mnie co to są te DSy i SSN ^^thewiz pisze:Sporo jest papierowej roboty, trzeba te wszystkie wnioski o DSy i inne dziwne rzeczy powypełniać. W USA należy przede wszystkim wyrobić sobie SSN w odpowiednim biurze Social Security
a i skoro WAT jest dla studentów to poprostu poczekam cierpliwie jeszcze 1 rok, albo w te wakacje wyjade jakoś na własną reke.. : ) albo z innej agencji..
Michael <3
Rock with You..
beLIEve
Rock with You..
beLIEve
TUSIA, czytaj poprzednie posty - już część informacji, o które pytasz, jest napisana! :)
O formalnych rzeczach pisałam trochę w pierwszym i chyba drugim poście.
Jeśli jedziesz z biura na zorganizowany wyjazd, to część formalności przejmuje to biuro, a Ty tylko wypełniasz dokumenty. Później jest wizyta na targach, gdzie sama sobie wybierasz miejsce i pracę, wizyta w ambasadzie, gdzie rozmawiasz i odpowiadasz na pytanie: dlaczego akurat do USA chcesz jechać, co wiesz o tym kraju itd. Zawsze jest jakaś organizacja, która ma się Tobą "opiekować" na terenie USA (choć prawie nigdy tego nie robi, jak też pisałam o swoim przypadku).
W USA, też jak już pisałyśmy z Agatą, musisz się zdobyć na otwartość. Nie masz innego wyjścia. Ludzie uśmiechają się do Ciebie, musisz pytać o różne rzeczy, gdy nie wiesz- jak dojechać gdzieś, zapytać o bilet autobusowy, zalogować się w miejscu zamieszkania, kupić sobie coś do jedzenia itd.
Certyfikat nie jest gwarantem, że zrozumiesz tam ludzi mówiących potocznie, na co dzień, bynajmniej nie trzymających się wyuczonych w szkole reguł językowych itd.
Odsyłam do ów posta w sprawie języka (patrz wyżej wyżej)
najważniejsze, żeby NIE BAĆ SIĘ MÓWIĆ, jakkolwiek tego nie robisz. grunt, żeby Cię zrozumieli i odpowiedzieli zrozumiale. jeśli czegoś nie zrozumiesz, to śmiało poproś o powtórzenie albo wytłumaczenie w innych prostszych słowach. ja tak robiłam. nikt się ze mnie jawnie nie śmiał. z czasem i tak dużo się uczysz, no bo siłą rzeczy musisz mówić, porozumiewać się, słyszysz jak mówią inni, na bieżąco z kontekstu uczysz się różnych popularnych wyrażeń, zwrotów, skrótów (o skrótach też pisałyśmy wyżej).
Warunki:
Karaluchy popierniczały właśnie głównie na parterze, choć w Blair już widziałam ich o wiele wiele mniej niż w Emerald (bardziej dbają w Blair). Warunki wg mnie są bardzo dobre. Dostajesz takie małe mieszkanko, nie sam pokój. Mieszkasz zazwyczaj z kilkoma ludźmi, jak poznasz, to można się dowolnie dobierać. Jest salonik z tv (kablówka), wyposażona kuchnia (gaz, mikrofala, zmywarka, szafki), sypialnie- jedna 2os. lub 2 dwuosobowe, łazienka z prysznicem i wanną, kibel oraz zazwyczaj niewielka garderoba. O cenach pisałam w poprzednich postach. W takich apartamentowcach masz zwykle na dole pralnię i suszarnię, na dziedzińcu basen i... no tak jak pisałam wcześniej.
Bruce nie przejmował się ilością osób w mieszkaniu. Jak generalnie nasze było - na normalne warunki - dwu-osobowe, to nas mieszkało 4-5 osób (5,gdy jedna koleżanka zerwała z chłopakiem i przeniosła się do nas, spała na kanapie w salonie). Gdy ja np. nie spałam w Blair tylko u chłopaka, to ona spała na moim łóżku... Bruce'a tylko interesowało, żeby całość sumy za mieszkanie dostać na czas. ;) Generalnie nikt nikomu nie przeszkadzał.
Podobnie miałam w Los Angeles. Ale tam już W&T nie miało nic wspólnego. Poznałam koleżankę Tajwankę (Yen) i najpierw przez 2 dni mieszkałyśmy w hostelu, a potem dzięki pewnemu zbiegowi okoliczności i szczęściu dostałyśmy się do apartamentowca na Ocean Blvd. Tam płaciliśmy po 130$ od osoby na miesiąc za mieszkanie : 2 sypialnie, kuchnia, salon, łazienka --mieszkało nas 4 osoby, dlatego musiałam sobie też jeszcze dorabiać w tym barze rybnym i KFC, Yen też. Kilka osób z hostelu przeniosło się z nami, była tam w ogóle niezła ekipa ludzi, m.in. ci Brytyjczycy ze zdjęcia w pierwszym rzucie bodajże, Greczynka o imieniu Sunday, 2 Niemców, którzy biegali nago po piętrze, Australijka Valerie i kilku niezłych czarnych kolesi z Florydy (wozili nas na imprezy).
ok, wychodzę z pracy...... potem jeszcze tu zajrzę ;)
Ja byłam od maja do listopada, a więc wakacje i trochę poza sezonem.tusia6631 pisze:jak długo właściwie byłyście w USA? i w jakim czasie? w wakacje ? czy jakoś w innej części roku?
Można, ale jak wspomniała Agata, raczej dla studentów.tusia6631 pisze:Czy przez Work and Travel można sobie załatwić tez taki wakacyjny wyjazd? interesuja mnie takie typowo formalne rzeczy zwiazane z wyjazdem..
O formalnych rzeczach pisałam trochę w pierwszym i chyba drugim poście.
Jeśli jedziesz z biura na zorganizowany wyjazd, to część formalności przejmuje to biuro, a Ty tylko wypełniasz dokumenty. Później jest wizyta na targach, gdzie sama sobie wybierasz miejsce i pracę, wizyta w ambasadzie, gdzie rozmawiasz i odpowiadasz na pytanie: dlaczego akurat do USA chcesz jechać, co wiesz o tym kraju itd. Zawsze jest jakaś organizacja, która ma się Tobą "opiekować" na terenie USA (choć prawie nigdy tego nie robi, jak też pisałam o swoim przypadku).
Ja leciałam sama, jako jedna z pierwszych, w maju. Wcześniej latałam troche po Europie, ale w taką dłuższą trasę po raz pierwszy wtedy. Po przesiadce we Frankfurcie pomyliłam strony i zamotałam się z tymi bramkami, ale miałam 3 godziny i bagaż sam miał się przenieść do drugiego samolotu, więc zapytałam w końcu pana z obsługi i wskazał mi właściwy kierunek. Zawsze możesz kogoś zapytać i powiedzą Ci, gdy czegoś nie wiesz. W Los Angeles umówiona koleżanka po mnie nie wyjechała i musiałam sama trafić do jej domu. W LV, gdy dotarłam następnego dnia, pan z obsługi lotniska zadzwonił mi po shuttle. Na miejscu pozanałam dopiero ludzi, niekoniecznie z resztą od razu tych, z którymi miałam pracować.tusia6631 pisze:I czy wy wyjechałyście tam same? zupełnie same? czy jakies towarzystwo miałyscie? bo ja jakoś nie wyobrazam sobie jechać tam sama jak palec, mieć tylko namiary na miejsce gdzie mam mieszkać.. i nikogo nie znać.. troche mnie taka wizja przeraża, bo nie jestem jakąś szczególnie otwartą osobą..
W USA, też jak już pisałyśmy z Agatą, musisz się zdobyć na otwartość. Nie masz innego wyjścia. Ludzie uśmiechają się do Ciebie, musisz pytać o różne rzeczy, gdy nie wiesz- jak dojechać gdzieś, zapytać o bilet autobusowy, zalogować się w miejscu zamieszkania, kupić sobie coś do jedzenia itd.
tusia6631 pisze:Zwłaszcza boje sie o jezyk..ż enic nie zrozumiem i nic nie powiem.. niby angielski umie (certyfikaty itp..) ale to co na papierze nie zawsze przekłada sie na wiedze faktyczną! : )
... i tak jak dalej pisałam w poście.akaagnes pisze:Uczyłam się w szkole (od podstawówki) i na kursach i z bratem ciotecznym, który jest nauczycielem-metodykiem, zdawałam angielski pisemny na maturze. Jednak angielski szkolny, taki, którego uczymy się z książek, różni się - można nawet powiedzieć bardzo - od potocznego języka używanego na co dzień w kontaktach międzyludzkich
Certyfikat nie jest gwarantem, że zrozumiesz tam ludzi mówiących potocznie, na co dzień, bynajmniej nie trzymających się wyuczonych w szkole reguł językowych itd.
Odsyłam do ów posta w sprawie języka (patrz wyżej wyżej)

czasami brakowało mi słowa jakiegoś, wyrażenia, ale dawałam radę.tusia6631 pisze:czy jak już przyjechałyście do USA to miałyscie jakies większe problemy z językiem ?
najważniejsze, żeby NIE BAĆ SIĘ MÓWIĆ, jakkolwiek tego nie robisz. grunt, żeby Cię zrozumieli i odpowiedzieli zrozumiale. jeśli czegoś nie zrozumiesz, to śmiało poproś o powtórzenie albo wytłumaczenie w innych prostszych słowach. ja tak robiłam. nikt się ze mnie jawnie nie śmiał. z czasem i tak dużo się uczysz, no bo siłą rzeczy musisz mówić, porozumiewać się, słyszysz jak mówią inni, na bieżąco z kontekstu uczysz się różnych popularnych wyrażeń, zwrotów, skrótów (o skrótach też pisałyśmy wyżej).
Generalnie Work & Travel załatwia Ci zakwaterowanie, bo ma taki obowiązek. Z lotniska nie jedziesz w nigdzie, tylko masz bazę. Jednak czasami ich obietnice mijają się z rzeczywistością. Mi/nam obiecywali mieszkanie blisko pracy, a potem jednak okazało się, że dojazd do pracy zajmuje godzinę i dwoma autobusami. Trzeba też pamiętać, że "first floor" oznacza parter, a nie pierwsze piętro u Amerykanów. Ja nie przeprowadzałam się, dopóki nie przyjechało większość studentów, w tym dziewczyny z Polski. Dopiero potem grupą - z innymi studentami z innych krajów, zdecydowaliśmy o przeprowadzce. Poza odległością, nie odpowiadała nam obsługa w Emerald Suites, pomijając już pociągi za oknem. Blair House suites polecił nam mój szef/mój facet. Większość z nas się tam przeniosła. Musieliśmy sami dogadać się z Bruce'm, bo on nie miał żadnej umowy, nic wspólnego z W&T, na początku nie był chętny nas przyjąć, był warunek, że płacić trzeba przelewem albo kartą kredytową, a większość studentów nie miała kont w banku, a tym bardziej kart. Ale chodziliśmy 2 razy, w tym raz z koszem słodyczy i przekonaliśmy go. Potem zgodził się, żeby polecać Blair House innym studentom z programu W&T (tylko muszą się wylegitymować).tusia6631 pisze:jak to jest z zakwaterowaniem? czy W&T je ci od razu załatwia? jedziesz na gotowe? i na jakim poziomie sa te mieszkania? bo wymieniłas rózne typy, nazwy, które niewiele mi mówią.. pisałas coś o karaluchach ( XD ) z czego wnioskuję, ze standardy są dość niskie! :D
później pisałaś że zmieniłas mieszkanko na takie super (ze zdjęc widzę ze rzeczywiscie ekstra !! ).. czy tą zmianę sama przeprowadziłaś? czy to W&T cie przeniosło? ile taka przeprowadzka kosztowała?
i czy na wstępie dzielisz pokój z kimś? czy masz swój własny? jezeli dzielisz to jest to zapewne zupełnie obca osoba, tak?
Warunki:
Karaluchy popierniczały właśnie głównie na parterze, choć w Blair już widziałam ich o wiele wiele mniej niż w Emerald (bardziej dbają w Blair). Warunki wg mnie są bardzo dobre. Dostajesz takie małe mieszkanko, nie sam pokój. Mieszkasz zazwyczaj z kilkoma ludźmi, jak poznasz, to można się dowolnie dobierać. Jest salonik z tv (kablówka), wyposażona kuchnia (gaz, mikrofala, zmywarka, szafki), sypialnie- jedna 2os. lub 2 dwuosobowe, łazienka z prysznicem i wanną, kibel oraz zazwyczaj niewielka garderoba. O cenach pisałam w poprzednich postach. W takich apartamentowcach masz zwykle na dole pralnię i suszarnię, na dziedzińcu basen i... no tak jak pisałam wcześniej.
Bruce nie przejmował się ilością osób w mieszkaniu. Jak generalnie nasze było - na normalne warunki - dwu-osobowe, to nas mieszkało 4-5 osób (5,gdy jedna koleżanka zerwała z chłopakiem i przeniosła się do nas, spała na kanapie w salonie). Gdy ja np. nie spałam w Blair tylko u chłopaka, to ona spała na moim łóżku... Bruce'a tylko interesowało, żeby całość sumy za mieszkanie dostać na czas. ;) Generalnie nikt nikomu nie przeszkadzał.
Podobnie miałam w Los Angeles. Ale tam już W&T nie miało nic wspólnego. Poznałam koleżankę Tajwankę (Yen) i najpierw przez 2 dni mieszkałyśmy w hostelu, a potem dzięki pewnemu zbiegowi okoliczności i szczęściu dostałyśmy się do apartamentowca na Ocean Blvd. Tam płaciliśmy po 130$ od osoby na miesiąc za mieszkanie : 2 sypialnie, kuchnia, salon, łazienka --mieszkało nas 4 osoby, dlatego musiałam sobie też jeszcze dorabiać w tym barze rybnym i KFC, Yen też. Kilka osób z hostelu przeniosło się z nami, była tam w ogóle niezła ekipa ludzi, m.in. ci Brytyjczycy ze zdjęcia w pierwszym rzucie bodajże, Greczynka o imieniu Sunday, 2 Niemców, którzy biegali nago po piętrze, Australijka Valerie i kilku niezłych czarnych kolesi z Florydy (wozili nas na imprezy).
ok, wychodzę z pracy...... potem jeszcze tu zajrzę ;)
Ja czytam, czytam, ale poprostu o część rzeczy chce się dopytać..: )
cóz..dziękuję bardzo za odpowiedzi.. :P naprawdę fajnie poczytać jak to jest w Ameryce.. i co trzeba zrobic by tam wyjechać : )
Mam jeszcze pytanie, te targi parcy to sa tylko w Wawie? bo o ile wiem to w moim mieście chyba nie ma..
I mniej więcej w jakich godzinach pracowałaś w Usa? standardowe 9-5? (chodzi mi o tą taką główną pracę, nie o te dodatkowe żeby dorobić : ) )
To wsyztko mnie interesuje, bo naprawdę chciaąłbym wyjechać z WATu do USA.. np. po pierwszym roku studiów byłoby to już jak najbardziej możliwe
edit. możemy liczyć na kolejne wspomnienia i wrażenia z Ameryki? : )
cóz..dziękuję bardzo za odpowiedzi.. :P naprawdę fajnie poczytać jak to jest w Ameryce.. i co trzeba zrobic by tam wyjechać : )
Mam jeszcze pytanie, te targi parcy to sa tylko w Wawie? bo o ile wiem to w moim mieście chyba nie ma..
I mniej więcej w jakich godzinach pracowałaś w Usa? standardowe 9-5? (chodzi mi o tą taką główną pracę, nie o te dodatkowe żeby dorobić : ) )
To wsyztko mnie interesuje, bo naprawdę chciaąłbym wyjechać z WATu do USA.. np. po pierwszym roku studiów byłoby to już jak najbardziej możliwe
edit. możemy liczyć na kolejne wspomnienia i wrażenia z Ameryki? : )
Michael <3
Rock with You..
beLIEve
Rock with You..
beLIEve