Wampiry popu
Michael Jackson i Madonna osiągnęli pięćdziesiątkę i stracili status bogów
29 sierpnia dziecko-staruszek Michael Jackson będzie obchodził pięćdziesiąte urodziny. Madonna obchodziła je 16 sierpnia. Jak to się stało, że chociaż ich kariery przebiegały zupełnie inaczej, do dzisiaj nazywa się ich królem i królową popu.
Złote lata osiemdziesiąte
Choć ich wielkie, światowe kariery zaczęły się mniej więcej w tym samym czasie, miały zupełnie inny przebieg. Kiedy w 1983 r. Madonna wylansowała pierwszy przebój, nikt na świecie nie dałby pięciu groszy za jej estradową przyszłość. Jak na warunki show-biznesu była dość brzydka i zachowywała się infantylnie. Nie pisała piosenek, nie miała muzycznego stylu, a śpiewać nie umiała. Wydawało się, że z banalną piosenczyną „Holiday" będzie skandalizującą gwiazdką jednego przeboiku.
W tym czasie Michael Jackson był kilka miesięcy po wydaniu „Thrillera" – największego bestsellera wszech czasów (do dzisiaj sprzedało się 107 mln egzemplarzy tej płyty). Miał na nim aż siedem wielkich przebojów; znalazł się tam też ponadczasowy „Billie Jean”. Jackson był nowoczesny, wręcz przełomowy, miał świetny i niezwykle oryginalny głos i charakterystyczny, czkająco-łkający, emocjonalny sposób interpretacji. Wizualnie był najbardziej rozpoznawalny na świecie. I sam pisał swoje hity. Miał też ogromne doświadczenie, bo mimo 25 lat życia i umysłowości sześciolatka można go było nazwać staruszkiem o prawie dwudziestoletnim doświadczeniu estradowym. W rodzinnym zespole The Jackson 5 zaczął występować jako sześciolatek, a jako dziesięciolatek został wielką gwiazdą. Był praktycznie pozbawiony dzieciństwa, bo jego ojciec Joseph, szef zespołu składającego się z jego dzieci, tresował je jak cyrkowe konie. Wyrodna córka La Toya napisze później, że również molestował. Po wielkim przełomie obyczajowym końca lat 60. w USA zespołowi The Jackson 5 udało się dokonać rzeczy niewiarygodnej. Jego członkowie zostali pierwszymi czarnymi wykonawcami, którzy przekroczyli magiczny próg segregacji rasowej.
Owszem, Armstrong, Nat King Cole czy Ray Charles śpiewali dla białej publiczności, ale pozostawali „Murzynami". Do takich karier, jak Sinatra, Presley czy Bing Crosby, nie mieli dostępu. Tworzyli osobną kategorię muzyczną. Tymczasem dziecięcy zespół ze słodkim Michaelem na czele był pozbawiony całego tego odium rasowego, przestępczego, seksualnego itd., którym epatował np. James Brown. Młodzi i nowocześni Amerykanie postrzegali go jako zespół uniwersalny, ponad podziałami rasowymi. Michael od początku prowadził solową karierę, ale była to dziecięca kariera Natalki Kukulskiej i w 1979 r. musiał zaczynać wszystko od nowa. Pierwsza „dorosła” płyta to superprodukcja nagrana z wybitnym producentem Quincy Jonesem. Odniosła wielki sukces, ale poniżej oczekiwań Jacksona, który chciał przekroczyć wszystko to, co zrobił w dzieciństwie. Zrobił to dopiero w „Thrillerze”. Dotychczas to biali robili kariery, wyprzedając pełnymi garściami muzyczne osiągnięcia czarnych. Jackson został pierwszym czarnym artystą, który świadomie wykorzystał wszystkie osiągnięcia muzyki czarnej, by zrobić karierę wśród białych.
Rewolucja MTV
I Jacksonowi, i Madonnie pomógł moment. Lata 80. to początek upowszechniania się technologii mikroprocesorowych, a więc brzmień syntezatorowych i możliwości programowania muzyki. Wcześniej były one potwornie ciężkie, drogie i skomplikowane. Teraz po niespotykane w przyrodzie, „kosmiczne" brzmienia mógł sięgnąć byle frajer. Po raz pierwszy w historii popu powstają takie „elektroniczne” zespoły, jak Depeche Mode, Eurythmics, Soft Cell, New Order, Yazoo i setki innych. To gigantyczny postęp, który na pierwszy rzut ucha pozwala odróżnić wielkie gwiazdy lat 70. (np. zespół Abba czy Bee Gees) od gwiazd nowej dekady, te pierwsze wysyłając do lamusa i czyniąc miejsce dla drugich. I Jackson („Thriller”, „Billie Jean”), i Madonna („Holiday”, „Like a Virgin”) czerpią z tego całymi garściami. Tak wyraźna i przełomowa rewolucja technologiczna nie zdarzyła się w muzyce do dzisiaj.
Ale jeszcze większa rewolucja dokonała się w dziedzinie promocji. W 1981 r. rusza w Ameryce MTV, która robi coś niewiarygodnego: przez 24 godziny na dobę puszcza wyłącznie wideoklipy! Świat oszalał, a rynek muzyczny stanął na głowie. MTV dokonała jednak przede wszystkim rewolucji repertuarowej. Stare megagwiazdy, takie jak Abba, Bee Gees, Barbra Streisand, ale też wszystkie rockowe dinozaury, jak Black Sabbath, Deep Purple czy Led Zeppelin, od razu wysłano na śmietnik. Wszyscy zresztą się wkrótce rozpadli. Na jakiś czas skończyło się też coś takiego jak koncert rockowy. Liczył się jedynie efekciarski wideoklip i nowoczesny pop. Zapanował nie tylko niespotykany wcześniej terror młodości, ale też piękna. Jeśli nie masz ładnej buzi (jak Kim Wilde czy faceci z Wham!), dużych cycków (jak Sabrina czy Samantha Fox), charakterystycznej fryzury (jak Limahl czy Depeche Mode), nie ubierasz się ekstrawagancko (jak Eurythmics czy Cyndi Lauper), to spadaj. Muzyka nie grała roli. Dla MTV „oszaleli" (i sporo na tym wygrali) również zupełnie poważni artyści, jak U2, Sting, Dire Straits, The Talking Heads czy The Cure. Nie da się jednak ukryć, że „nowe czasy” wylansowały jednak całą masę scenicznych potworów. Wspomniani Limahl i Kajagoogoo, Kim Wilde, Sabrina, Samantha Fox, Cyndi Lauper (nie licząc całego legionu mniej znanych) to szkodliwi muzyczni analfabeci. Największa aberracja w dziejach popkultury. Bogami nowego stylu zostali Michael Jackson i, nieco później, Madonna. O ile jednak ten pierwszy, w czasach gdy jeszcze był człowiekiem, grał muzykę znakomitą (można się z niego śmiać, ale kompetencji odmówić mu nie sposób), Madonna była bez wątpienia czołowym przedstawicielem muzycznych potworów. Jej zaśpiewane mysim głosem pierwsze przeboje, takie jak „Holiday”, „Like a Virgin” czy „Material Girl”, to raczej muzyczne skecze (z tymi groteskowymi „ochami” i „achami”) niż muzyka. Tyle że to wszystko miało się niebawem odwrócić.