Chłonę nowości, jakich ostatnio nie mało. I szukam nowych faworytów, jako że losy dotychczasowych - poza Madonną - mętne i nieznane. Björk marzą się ponownie dęciaki, ale po tak niezrozumiałych dla mnie płytach jak
Drawing Restraint 9 i
Volta - z której ostatecznie darzę sympatią wyłącznie dwa utwory - boję się jej kolejnych eksperymentów. Informacja o płycie z premierowymi utworami Queen i Paula Rodgersa nie wzbudza we mnie takich emocji jak wzbudzałaby zapowiedź kontynuacji
Made in Heaven. Ich koncert w Polsce też przepadł, a szkoda. Jakby Prince coś nagrywał, to by Kaem już o tym napisał. Myslovitz odpoczywają od siebie - dobrze, że chociaż Rojek króluje w Trójce
bardzo przyjemnym nagraniem. Z kolei Hey z T.Lovem zbierają pomysły. Magister Staszczyk z byłym gitarzystą swojego zespołu, Jankiem Benedkiem, tworzy nawet swój album solowy.
Po co? Kto zna muzyczne autorytety pierwszego i słuchał ostatniego albumu drugiego, może domyślać się że projekt raczej nie będzie mieć wiele wspólnego z T.Love. A Michael Jackson?...
Nikt nie wie o czym myśli Michael Jackson. Celna uwaga. Ale w 2009 r. nie byle jaka rocznica
Off the Wall. I osiemnastka
Dangerous. A to dobre albumy są.
Co przede wszystkim odnotowania warte:
Lao Che to odkrycie zeszłego roku - bodaj jeden z nielicznych zespołów, z którego twórczością spotkałem się zupełnie przypadkiem. Na początek usłyszałem trochę
Gusły, ale wrażenia na mnie nie zrobiło. Potem poznałem grupęz zupełnie innej strony - koncert na Juwenaliach, przesłuchanie
Powstanie Warszawskiego, jednego z najciekawszych polskich concept-albumów, kilka teledysków i koncert wynaleziony za sprawą youtube'a, kolejny widziany na żywo na Off Festiwalu - który do dzisiaj uważam za jeden z najlepszych, jakie widziałem w Mysłowicach ostatniego sierpnia. Poprzeczka ustawiona wysoko. Nic dziwnego, że najzwyczajniej ciekaw byłem nowego albumu jednego z najbardziej frapujących zespołów w Polsce. Oto i jest.
Gospel.
Słownik języka polskiego pisze:Gospel - styl w kościelnej muzyce wokalnej, wywodzący się z religijnych pieśni Murzynów amerykańskich; też: pieśń w tym stylu
To tak naprawdę ich pierwsza w ł a s n a płyta - nie nawiązująca ani do konkretnego wydarzenia historycznego, ani do twórczości polskich poetów. Tematyka głównie religijna - ale nie w tak dosłowny sposób jak czyni to 2Tm2,3 - choć z wyjątkami. To refleksje człowieka zagubionego w świecie współczesnym. Celowo chaotyczne, celowo desakralizowane. W
Do syna Józefa Cieślaka tekst adresowany jest przecież do Chrystusa w ostatnich dniach życia, w
Hydropiekłowstąpieniu wokalista Spięty wczuwa się wręcz w rolę Boga, który podjął decyzję o potopie:
Słuchaj Noe, chciałbym na słówko. Wiesz, tak między nami to jestem człowiekiem zaniepokojonym, by rzec - rozczarowanym. Bo wiesz, miałem stworzyć taką rezolutną rasę... a wyście to tak po ludzku spartolili. Jestem piekielnie sfrustrowany. Odważnie? Muzycznie jest również niesamowicie - mieszanka gatunków godna słynnego
Jazzu Queen: zresztą tam też było wszystko poza tytułowym jazzem. Na
Gospelu chorów gospel też przecież nie znajdziemy.
Na półce i w odtwarzaczu od niedawna jeszcze
Powstanie Warszawskie w wersji DVD. Dwa klimatyczne koncerty - jeden z nich zagrany nie gdzie indziej a w muzeum Powstania Warszawskiego. Gdyby ktoś nie z Polski chciał zobaczyć na koncercie naszą rockową scenę muzyczną, bez wahania wskazałbym mu - między innymi - właśnie ten zespół.
Podobno to najlepiej sprzedający się album w naszym kraju. Urodzony w Polsce muzyk, od piątego roku życia mieszkający w Kopenhadzie, nagrał
Debiut - rzecz brzmiącą całkiem odlegle od tego, co z reguły codziennie słuchamy. Nie znam twórczości macierzystej formacji
Czesława Mozila, Tesco Value. Ale jego solowy album, może nie dzieło najwyższego kalibru, ma w sobie coś niesamowitego. Wspaniała muzyka, nieco w konwencji cyrkowej, na której tle wyróżnia się interesujący instrument, za jaki uznać można akordeon. Charakterystyczny głos Czesława, śpiewającego z zabawnym akcentem. Nawet jeżeli teksty - nota bene, stworzone przez użytkowników chatu portalu internetowego i przetworzone przez Michała Zabłockiego - trącą infantylizmem (albo mają głębszy sens - którego nie widzę), a ich melodyjność oparta jest na rymach częstochowskich, to i tak nie przeszkadza to w odbiorze reszty. Nawet Nergala z wesolutkiego zespołu
Behemoth zauroczyło, o Nosowskiej nie wspominając.
Sława dla Czesława!
Płytę
Waglewskich, po raz pierwszy niewątpliwe połączenie trzech wielkich osobowości na tak wielką skalę - nie licząc przecież
Miasto Manii Marysi Peszek (ktokolwiek ją ostatnio widział i o ktokolwiek o niej ostatnio słyszał - wyszła
Siku i nie wróciła). Z Voo Voo mam zaległości, Fisz po dwóch koncertach i dwóch płytach - w tym jedną z bratem Emade - odmienił moją opinię na temat hip-hopu, choć jego samego trudno przecieżż szufladkować. A
Męska muzyka niesamowita jest i basta. Przy tym równa i zupełnie się nie dłużąca. Wykrzyknik stawiam szczególnie przy utworze tytułowym,
Dziobie pingwina i niezrównanych
Majtach.
Tak samo zresztą podobają mi się nowe albumy
R.E.M. i
Goldfrapp. O ile ci pierwsi, zgodnie z tytułem, przyspieszyli - na albumie rzeczywiście ballad jak na lekarstwo, za to wystarczająco przebojów dorównującym może nawet i
Losing my religion - tak drudzy zwolnili. Na
Seventh Tree nie znajdziemy tak dynamicznych utworów jak
Train, ale jest to płyta niesamowicie pogodna i optymistyczna. Idealna, by zwolnić i na chwilę odpocząć.
Osiem twardych cukierków Madonny z albumu o bodaj najgorszej jej okładce przeciekło do internetu. Kylie z
X niech się chowa. Nawet
4 Minutes brzmi blado w porównaniu do części nowych utworów. Będzie się przy czym bawić. Po maturze, oczywiście.
