Pank pisze:Takiego tempa i kreatywności życzyć każdemu.
Pamiętam, jak chyba w 1994 roku w Polsce, a ściśle rzecz biorąc w Katowicach, była wystawa ku czci Elvisa Presleya. Chyba w Spodku. To była taka wystawa krążąca po świecie. Marta mnie namówiła, no bo Lisa-Marie Presley, no i wypada. Marta jest osobą, która mnie nauczyła, że jak się czymś interesujesz, interesuj się dogłębnie
(ja już nie wspomnę o znajomości całej dyskografii twojego idola, bo to taka oczywistość, że kiedyś nietaktem było zapytać, czy ją znasz). Tak rozumiem pasję. Jak Michael w 1990 roku zaczął się pojawiać z Madonną, czytała, słuchała i oglądała wszystkiego, co czytać, posłuchać czy oglądnąć można było z jej udziałem (przydałby się na forum temat z wyczerpującymi profilami osób, które współpracują z Michaelem przy nowej płycie, tak przy okazji. Kto chętny?).
Tak też się zadziało, gdy Michael ożenił się z córką Presleya.
Poszliśmy zobaczyć wystawę. Był tam taki boks ze ścianą, a na niej wszystkie LPs Presleya. Było ich chyba ponad 100. Pomyślałem sobie, że pewnie 3/4 z nich to płyty z 2 fajnymi piosenkami, a reszta to wypełniacze. Nie można być tak płodnym i zachować poziom.
Dlaczego o tym piszę w temacie o Księciu? Historie wracają. Jak by nie patrzeć, Prince jest płodnym artystą. Mierzę się z jego muzyką od prawie dwóch dekad. I uwzględniając jego poboczne projekty i utwory nie wydane, mam na półce przeszło 50 tytułów (płyty długogrające, nie single), wiele z nich 2-, 3- a nawet 5- płytowych. I lubię każdą z nich. A właściwie przepadam za każdą z płyt. Nie stało się tak od razu. Część płyt nie trawiłem, odrzucały mnie; lubiłem tylko część piosenek.
Ale przyszedł czas i na nie. Prince nie wydaje głównie po to, by być popularnym, nie ma więc grzechu obłudy i wciskania kitu słuchaczowi. Jest muzykiem mającym dużą łatwość w tworzeniu. Jest niezależny, bo umie grać na większości instrumentów, nie ma rodziny i ma niezdrową skłonność do przepracowywania się. Muzycznie nie ma kompleksów. Potrafił grać z Milesem Davisem, miał do czynienia z większością liczących się w muzyce osób. Nie ma od 15 lat szczęścia do wielkich przebojów, jego muzyka jest więc mało wizualna czy medialna, jak to jeszcze było w latach 80-tych. Ale to, co lubię w jego dyskografii to to, że każda z jego płyt ma swoją historię, o czym można do niedawna było przeczytać na HQ, a teraz cześć materiałów jest udostępniona na wiki, o czym wspominałem w poprzednim poście.
I zawsze jego muzyka pozostawia taki zdrowy niedosyt, bo ma sporo przestrzeni; nie jest przeprodukowana i zbyt wygładzona (co często bywa grzechem gwiazdek z mainstreamu), a często wyimprowizowana- na prawie wszystkich płytach piosenki zawierają rozbudowane sekcje instrumentalne. I nawet jak rzeczywiście uznamy, że ostatni krążek,
Planet Earth, nie cieszy tak jak poprzednie płyty, to jednak trudno odmówić urokowi i siły utworom takim jak tytułowy
Planet Earth, Guitar, The One U Wanna C Me, Mr. Goodnight, nagrodzonej Grammy
Future Baby Mama czy
Chelsea Rodgers. Nikt tak, jak on nie kontynuuje tradycji Jamesa Browna, będąc skrzyżowaniem Jimiego Hendrixa i Browna właśnie, a tworząc nową, własną jakość.
W oczekiwaniu na
Lotus Flow3r...