Najczęściej i najchętniej słuchanym przeze mnie albumem 2010 roku jest Gorillaz
Plastic Beach, ale jak miałbym wskazać na najlepszy, to byłaby to właśnie Janelle Monae i jej
The ArchAndroid.
Płytę dostałem od Piotra i Marty w prezencie. Ciekawe tak w ogóle... Tyle lat niektórzy wmawiali nam, że jesteśmy z Piotrem do siebie podobni, a teraz, w tym roku stało się to dla mnie oczywiste. Ale to na marginesie.
No w każdym razie płytę dostałem. Zwykle takie prezenty są mniej lub bardziej nietrafione. Słyszałem o niej, Piotr o niej słyszał, ale nikt nie znał. I kolega kupił, ja dostałem i obaj tę płytę polubiliśmy bardzo.
A kilka tygodni wcześniej czytałem, że soul znowu wraca na piedestał i jest to muzyka nowej dekady. Janelle przywoływana była za przykład.
I tak chyba jest. Czemu? Muzyka soul rządzi się tym paradoksem, że w przeciwieństwie do elektroniki, im się jest bardziej oldschoolowym w soulu czy r'n'b, tym jest się bardziej świeżym. Choćby przykład sukcesu Eryki Badu czy Amy Winehouse. Szukamy naturalności, a stary soul jest taki. Organiczny.
Jestem już na tyle stary widać, żeby poczuć iż Prince stał się bardziej klasykiem, niż supergwiazdą- a takim ja go znam. Dla wielu pewnie jest takim anachronizmem i legendą, w którą się nie wnika, jak dla mnie.. Jackie Wilson. Czy częściowo James Brown, choć dobrze znam jego singlowy dorobek.
I wszędzie, gdzie słyszę zapożyczenia z Prince'a, zatrzymuje się, a nawet kupuję.
ArchAndroid porównuje się z Prince'm. W rewolucji brzmienia "bliżej
Sign'O'The Times niż
Kid A". Bardziej Prince'owy konglomerat stylistyk niż radioheadowe łamanie owych. Płyta pachnie funkiem. Mamy soul. Mamy r'n'b dalekie od Billboardowej sztampy.
Mamy stworzony mit o androidzie, budujący koncept albumu. Pomysł na historię, która ma wyraz w płycie jest chwytem ciekawym, ale też starym. Zapożyczonym z rocka, gdzie taką fikcyjną postacią najbardziej osławił się David Bowie. I to kolejna metoda Janelle łącząca estetyki- śpiewać soul, biorąc rockowe formy kreacji.
Mamy w książeczce wszystko podane jak na tacy. Kogo tam nie ma w inspiracjach... Oczywiście jest też Michael Jackson, ale przewija się przede wszystkim kino.
To naprawdę epickie dzieło, z przerywnikami, budowaniem narracji. Jest fantastyczny rytm, jest sporo pięknych melodii, jest kilka hitów. Zastanawiam się zatem, czemu ta płyta, pomimo ewidentnego potencjału i pomysłu, nie osiągnęła ani na świecie komercyjnego sukcesu, ani też nie króluje na liście moich odsłuchów? Skąd ta rozbieżność między odbiorem krytyki i publiki?
Brakuje wizualizacji tej narracji. To jakby projekt, który ugrzązł przed samą metą. Aż prosi się o muzyczny film. Albo dobrze skrojony koncert na DVD. Tymczasem płyta nie oferuje dużo piosenek, bardziej ważna jest jako całość. Co wcale nie przeszkadza w pozytywnym odbiorze w ostatecznym rozrachunku, ale jest to taka tabletka z odroczonym oddziaływaniem. I co? I dobrze. Pozwala żyć dłużej, niż rok. Dłużej niż manufakturowy
Monster, który po 15 odsłuchu wychodzi bokiem.
Czy Gaga, której kompozycje dla mnie mają jeszcze krótszą datę przydatności do spożycia. Obie panie są podobne w zdolności do kreacji, ale muzycznie dzieli je przepaść.
Czekam naiwnie na rozdanie Grammy. Te nagrody lansują płyty, a Janelle ma mocne wsparcie wśród czarnych muzyków.
Cold War
Many Moons
Kibicuję Janelle. To dla mnie trop muzyczny na następną dekadę.
P.S. Czy w skradającym się wstępie
Babopbyeya też słyszycie dźwięki z
Alternatywy 4? Ten serial dla Amerykanki pewnie byłby nie mniejszym kosmosem, niż
Metropolis czy
Łowca Androidów.. ;)