Strona 3 z 3

: sob, 01 sty 2011, 23:25
autor: akaagnes
tusia6631 pisze:Mam jeszcze pytanie, te targi parcy to sa tylko w Wawie? bo o ile wiem to w moim mieście chyba nie ma..
tak, w Warszawie, raz w roku (jakoś luty/marzec). wtedy zjeżdżają się ci wszyscy zapisani z YTP lub innych biur i zapisują się, gdzie chcą. opcjonalnie można nie jechać, tylko potem wybrać w biurze w swoim mieście z tych ofert, co jeszcze zostały, ale zwykle to już jest mało i -można powiedzieć - najgorsze, w mniej ciekawych stanach: Dakota, Missouri, Nebraska albo Alaska ;-)

tusia6631 pisze:I mniej więcej w jakich godzinach pracowałaś w Usa? standardowe 9-5? (chodzi mi o tą taką główną pracę
8:00-16:00 zazwyczaj, z max 40-minutową przerwą na lunch w okolicach 13ej.
tusia6631 pisze: możemy liczyć na kolejne wspomnienia i wrażenia z Ameryki? : )
możemy. za jakiś czas. poza tym czekamy na Violę, bo ona obecnie mieszka w Nowym Jorku, a ja bardzo bardzo jestem ciekawa tej metropolii. :)

: pt, 28 sty 2011, 17:33
autor: moni
akaagnes pisze:Hitami Wallmartu, za którymi niesamowicie tęsknię są ciasteczka OREOS
widzialam te ciastka dzis w Careffourze za 3,50 :D

: sob, 29 sty 2011, 16:40
autor: akaagnes
moni pisze:
akaagnes pisze:Hitami Wallmartu, za którymi niesamowicie tęsknię są ciasteczka OREOS
widzialam te ciastka dzis w Careffourze za 3,50 :D
wiem, Moniś. spotkałam je na tygodniu w sklepie osiedlowym :mniam:
Obrazek

: śr, 16 mar 2011, 14:25
autor: Justine1304
Mam pytanie odnośnie transportu. Możliwe, że pojadę do LA i chciałabym się dowiedzieć, czy można się dostać z Los Angeles do Santa Barbara pociągiem lub jakąś specjalną linią autobusową. Czy mógłby mi ktoś podać strony internetowe linii lotniczych, autobusów i kolei w USA?

: ndz, 17 kwie 2011, 22:59
autor: akaagnes
Justine1304 pisze:czy można się dostać z Los Angeles do Santa Barbara pociągiem lub jakąś specjalną linią autobusową
raczej autobusem. szybciej, prościej i zatrzymują się na żądanie. ;)
http://www.bustocity.com/California-Bus ... a-Barbara/
Justine1304 pisze:Czy mógłby mi ktoś podać strony internetowe linii lotniczych, autobusów i kolei w USA?
http://www.aa.com/homePage.do?locale=en_US&pref=true po Stanach lata linia American Eagle
transport (ogólnie) w LA i okolice http://www.metro.net/around/maps
słynne autobusy Greyhound (jak z filmów, nie zbyt luksusowe - ogólnie mówiąc) http://www.greyhound.com
inna linia autobusowa http://www.intercalifornias.com
Pociągi http://www.amtrak.com/servlet/ContentSe ... k/HomePage

: pn, 18 kwie 2011, 9:24
autor: Justine1304
Bardzo dziękuję akaagnes wiele to dla mnie znaczy

: śr, 20 kwie 2011, 20:29
autor: akaagnes
Justine1304, a kiedy lecisz? Gdybyś potrzebowała jeszcze jakichś wskazówek itd., to daj znać. ;-)

-------------------------------
remembering Columbine.

Dokładnie 12 lat temu (20 kwietnia 1999r. o 11:29 am PST) w Littleton w stanie Colorado, w Columbine High School doszło do jednej z większych i głośniejszych strzelanin w historii USA. Zginęły wtedy 23 osoby (uczniowie oraz jeden nauczyciel), kilkanaście zostało rannych. Sprawcami byli dwaj nastolatkowie: Eric Harris (pseudonim Reb) oraz Dylan Klebold (pseudonim VoDka).
Absolwentem tej szkoły jest jeden z moich kuzynów, wówczas był w ostatniej klasie, doskonale pamięta tamten dzień. (...) Sprawa bardzo poruszyła mnie i od tamtej pory interesuję się wszystkim, co dotyczy tamtej tragedii. Kilka lat temu razem z przyjaciółką sporządziłyśmy nawet portrety psychologiczne Erica i Dylana, usiłowałyśmy dowiedzieć się jak najwięcej o tym dlaczego podjęli taką tragiczną decyzję i zrobili to. Od tamtej pory też wiem, że nie należy oceniać i spisywać na straty człowieka, dopóki się go bliżej nie pozna, niezależnie od tego, co zrobił w życiu. (...) Eric Harris i Dylan Klebold też są ofiarami tej tragedii. Zginęli na miejscu - Eric zginął od strzału oficera SWAT, Dylan prawdopodobnie popełnił samobójstwo lub chwilę wcześniej został zastrzelony przez Erica (kwestia jest nadal niewyjaśniona).
Remembering Columbine [*]

szkoła
http://photos.upi.com/topics-Columbine- ... ed/D_1.jpg
sprawcy
http://ss55i01.stream.ip-only.net/title ... illers.jpg
strona szkoły
http://acolumbinesite.com/columbine.html

flashback
http://www.youtube.com/watch?v=AaSKE3ah ... re=related + wypowiedź ówczesnego prezydenta Billa Clintona
final report/dokument tv
http://www.youtube.com/watch?v=0Vh_Cq7h ... re=related


Gdyby ktoś miał pytania odnośnie sprawy, służę odpowiedzią.

: śr, 20 kwie 2011, 20:39
autor: Justine1304
Może po wakacjach. Najpierw jadę do Holandii by zarobić na szkołę i wyjazd. A zaprasza mnie ciocia która mieszka w Burbank w Los Angeles. Powiedziała, że załatwi mi tam pracę z praktykami.
Strasznie bym chciała tam pojechać ale, wcześniej chciałabym się dokładnie dowiedzieć jak dojechać do takich jednych miejsc i zdobyć ich dokładne adresy. zamierzam POJECHAĆ OCZYWIŚCIE DO nEVERLAND, sTEPLES CENTER I fOREST lOWN Ale też chciałabym się dowiedzieć gdzie leżą groby (butik, Muzeum i jej pomnik - w przypadku Seleny) Seleny, Aalyah, Tupacka... Chcę tam wszędzie pojechać i złożyć im hołd. Może udało by się też wbić na przedstawienie CDS który organizują na cześć Michaela.

: pn, 12 wrz 2011, 18:12
autor: akaagnes
W związku z wczorajszą 10 rocznicą zamachów terrorystycznych na WORLD TRADE CENTER...
znalazłam artykuł przedstawiający 3 sylwetki, historie osób, ofiar z tamtego dnia. O Marii Jakubiak, o Janie Demczur i jeszcze jednej kobiecie prawdopodobnie polskiego pochodzenia (choć imię zmienione). Bardzo poruszający artykuł, który na pewno warto przeczytać:

autor:WOJCIECH TOCHMAN

W MOCNYM SŁOŃCU

Człowiek ma niewiele do powiedzenia, zrozumiała wreszcie. Dwie rzeczy tylko: Bóg jest. Albo: Boga nie ma



Samolotem z Frankfurtu przylecieli Maria i Kazimierz Jakubiakowie, oboje przed trzydziestką. Wysiedli na nowojorskim lotnisku z dwójką małych dzieci. Był wrzesień 1989 roku.

Samolotem z Warszawy przyleciała Krystyna Jakubiak, po sześćdziesiątce, mieszkanka dolnośląskiej wsi. Przytuliła syna, ucałowała wnuki. Wsiedli w terenowy samochód, przyjechali na Ridgewood (Queens), wnieśli walizki. Rozejrzała się po domu: wymyte podłogi, odkurzone dywany, starte kurze, świeże kwiaty. Nie zdziwiła się, zawsze było tu czysto. Zdjęła płaszcz, chciała już płakać, ale syn nie dał. Był październik 2001 roku.

Bliskość

Krząta się po kuchni. Wnuki przybiegną ze szkoły. Będzie je namawiała, żeby zjadły cokolwiek. Usmażyła im naleśniki, przełożyła serem. Niechby chwyciły chociaż po jednym.
Myśli już o karpiu w galarecie, barszczu z uszkami i o gryczanych gołąbkach w grzybowym sosie. Ugotuje kompot z suszonych owoców. Z zakupami nie będzie problemu - wszystko znajdzie w polskich delikatesach za rogiem, przy Forest Avenue.
Będzie choinka, modlitwa, opłatek, będą kolędy. Nie będzie łez. O dobry humor Kazimierz Jakubiak zadba w tym roku szczególnie: złamie rodzinną tradycję i po raz pierwszy na Wigilię zaprosi znajomych z sąsiedztwa. Wcześniej zapowie gościom, że jeśli tylko zapłaczą, natychmiast wylecą za drzwi. Może powie to grzeczniej: będę was musiał wyprosić, więc lepiej się uśmiechajcie.
Ostrzeżenie nie będzie dla nich nowe. Sąsiadki już je słyszały, kiedy zaraz po tamtym przynosiły Jakubiakom obiady. Rozmyślały: jak pomóc dzieciom? co powiedzieć? płakać?
Dzieci jest troje: Joanna - osiemnaście lat, podobna do ojca, wie, czego chce w życiu. Paweł - szesnaście, podobny do matki, wrażliwy. Chris - jedenaście, podobny do ojca, teraz nie mówi zdania dłuższego niż trzy słowa.
Nie chciały rozmawiać. Nie płakały. Pogrzebały w talerzach, uciekały do kolegów. Według sąsiadek dzieci postanowiły nie czuć.
Kazimierz Jakubiak (małomówny, barczysty, krótko ostrzyżony) uważa, że jego dzieci dzielnie znoszą żałobę: szkoła, lekcje, ciepłe spodnie, powrót do domu najpóźniej o dziesiątej, nie ma przytulania, nie ma płaczu.
Z życiem nie ma co się ceregielić: porządek, inicjatywa, plan na jutro i cel. Trzeba mieć w życiu cel.
Cel dla dzieci: wyniki w nauce.
Jego cel - solidny kominek. Na dalsze cele na razie nie ma pomysłu (do niedawna planowali wakacje we Włoszech i nowy dom w New Jersey, gdzie jest zielono i spokojnie).
Tamtego dnia ludzie dzwonili tu zewsząd. Pytali, jak mogą pomóc. On patrzył na CNN i każdemu spokojnie powtarzał to samo: idź teraz do domu, przytul kogoś, z kim mieszkasz. I przytul jutro, kiedy będziesz wychodził do pracy.
Wigilijni goście nie zawiodą gospodarza: podzielą się opłatkiem bez zbytniej bliskości (bliskość mogłaby rozczulić). Zjedzą, pochwalą, że pyszne. Opowiedzą jakiś żart.
Babcia Krystyna poda makowiec. Dzieci zbiegną do piwnicy, do komputera, telewizora, wideo, swoich spraw. Będzie z nimi bury kot, szczęśliwie odnaleziony po miesiącu niewiadomej.
Wtedy dopiero Kazimierz Jakubiak opowie gościom, jak idzie ulicą, patrzy kobietom w twarz i jest przekonany, że już za chwilę trafi na jasne oczy Marysi.
Powie gościom, że żył tylko dla niej.
Dla dzieci też, ale dla niej przede wszystkim.
Maria Jakubiak, ze wsi Błota pod Brzegiem Opolskim, pracowała w pierwszej wieży na dziewięćdziesiątym trzecim piętrze (firma Marsh & McLennan). Księgowa. Drugie biurko od okna po północnej stronie. Na biurku świeże kwiaty, chryzantemy ostatnio. Lubiła co rano patrzeć na Manhattan: widok na górę wyspy był z tej wysokości tak piękny i tak zmienny, że co rano miała wrażenie, iż widzi to niebywałe miasto pierwszy raz. Zza biurka widziała ukośny dach Citycorp i błyszczącą w słońcu srebrną wieżę Chryslera. Zieloną (jesienią wielobarwną, zimą białą) plamę Central Parku, niską zabudowę Queensu (po prawej), Bronksu (na wprost) i New Jersey (po lewej). Widziała niemal wszystkie monumentalne nowojorskie mosty, a kiedy powietrze rzedło, mogła zobaczyć nie tylko przełom Hudsonu, ale i rude płaskie góry porośnięte lasem. Dziwiła się, że tak niska może wydawać się tęcza i że słońce może poprawić humor w parę minut: jeszcze przed chwilą wchodziła do budynku we mgle, a teraz stoi przy oknie w mocnym słońcu i wcale nie widzi miasta. Dziewięćdziesiąte trzecie piętro - strefa uderzenia. Samolot nadleciał z północy.

Ściana z numerem

Jan D. jest bohaterem. Dokonał tego, czego dokonuje się w amerykańskich dreszczowcach.
Patrzy teraz na fotografię Marii Jakubiak i jest mu przykro: też nie żyje?
Źle śpi.
Dwadzieścia lat temu przyjechał do Nowego Jorku spod Słupska (tam przesiedlono jego rodziców z południowego wschodu: akcja "Wisła", 1947).
W wieży numer jeden pracował od jedenastu lat.
Pracował od szóstej. Zdążył umyć szklane drzwi na czterdziestym ósmym i na pięćdziesiątym. Zajrzał na czterdzieste czwarte, gdzie można było zjeść śniadanie i wypić kawę.
Patrzy teraz na fotografię Marii Jakubiak: spotykał ją na dziewięćdziesiątym trzecim, kiedy mył drzwi. Grzeczna, skromna, ładnie ubrana.
Wypił kawę, wziął do ręki wiadro, wziął gumę na metalowej rurce (do ściągania wody ze szklanych powierzchni), wszedł do windy.
Razem z nim weszło pięciu mężczyzn w garniturach. Wpadli na czterdzieste czwarte kupić śniadanie na wynos.
Potem każdy nacisnął numer swojego piętra.
Były tam ekspresowe windy: z parteru gnały bezpośrednio na czterdzieste czwarte (piętro z gastronomią) albo na siedemdziesiąte ósme (sky lobby - stacja przesiadkowa na wyższe piętra). Z czterdziestego czwartego - żeby jechać wyżej - trzeba było wybrać odpowiednią windę. Jan D. wybrał tę, która zatrzymywała się od siedemdziesiątego do siedemdziesiątego ósmego.
- Panowie - powiedział jeden z tych w garniturze. - Ta winda spada. - Lecimy w dół? - zdziwił się drugi. Byli na wysokości sześćdziesiątego siódmego. - Push the red button! - krzyknął Jan D. - Czerwony przycisk!
Winda wyhamowała. Jan D. stał przy mikrofonie, więc to on przez interkom zgłosił awarię. Usłyszał, że coś się stało na dziewięćdziesiątym pierwszym. Koniec łączności.
Poczuli dym. Jan D. podszedł do drzwi, otworzył. Zobaczyli ścianę. Na ścianie numer: 50. Zrozumieli: na pięćdziesiątym piętrze z tej windy wyjścia nie ma.
Mężczyźni w garniturach poprosili Jana D., żeby zamknął drzwi, bo dużo dymu idzie. Zamknął drzwi, dym w kabinie gęstniał jeszcze bardziej, otworzył znowu. Zablokował je.
Jeden wysoki, George, próbował podnieść sufit. Walił pięścią. Ale sufity w windach nie otwierają się tak łatwo jak na filmie. Nie udało się. Zresztą jeśli nawet, którędy dalej mieliby pójść?
Patrzył na ścianę z numerem 50. Pogładził ją dłonią. Zdziwił się: jest gładka.
- Panowie - powiedział - to gips. Czy ktoś ma nóż?
- Nie będziemy niczego niszczyć - odpowiedział któryś w garniturze. - Zaraz przyjdzie pomoc.
Dym gryzł w oczy.
Nikt nie miał noża.
Jan D. kopnął kilka razy w ścianę, bez efektu.
Walnął w nią bezradnie trzonkiem ściągaczki (tej do ściągania wody z szyb).
Odprysnął kawałek gipsu.
Trzonek nie był tak użyteczny jak prostopadły do niego kawałek metalowej szyny z umocowaną w nim gumą. Jan D. oddzielił rączkę, uderzał samą szyną.
Wydłubał maleńki otwór. Ściana miała grubość cala (dwa i pół centymetra). Za nią - następna. Jeden z mężczyzn wziął od Jana D. narzędzie (pracowali na zmianę), ktoś się modlił, inni milczeli.
Za drugą calową ścianą była trzecia.
Jan D. powiększył otwór. Zorientował się, że elementy gipsowe mają szerokość siedemdziesięciu centymetrów i są zamocowane na pionowych metalowych ceownikach. Przebił się przez trzecią ścianę.
Nagle narzędzie, którym pracowali, wypadło mu z dłoni. Poleciało w ciemną przestrzeń.
Został im tylko trzonek. Za trzecią ścianą widzieli (sprawdzili ręką) trzydzieści centymetrów czarnej dziury, potem znowu ściana.
Dym był coraz trudniejszy do zniesienia.
Jan D. pomyślał o dzieciach: jestem im potrzebny - i tłukł w ścianę coraz mocniej. Pyta teraz: czy to Bóg dał mi tam siłę? w innych windach Boga nie było?
Zobaczyli światło, glazurę, umywalkę.
Mijała czterdziesta piąta minuta od chwili, kiedy weszli do windy. Powiększyli otwór (teraz kopanie skutkowało), wyczołgali się do męskiej toalety. Wyszli na korytarz. Na schody, w tłum.
Potrzebowali kolejnych czterdziestu pięciu minut, żeby zejść. Jan D. był na dwunastym piętrze, gdy z hukiem zatrzęsło budynkiem (zawaliła się wieża obok).
Wyszedł. Pył z sąsiedniej wieży ograniczał widoczność.
I pył z jego wieży, bo i ona zaraz poleciała w dół.
Jan D. pyta: czy ja powinienem być teraz szczęśliwy?
Teraz śnią mu się ci, którzy tam zostali.
Pytają: jak się masz?
Dziwią się: you're alive? przeżyłeś?
Ciągle widzi ich twarze: sprzątaczka Sonia, Hiszpanka. Całowała go zawsze przed świętami, Merry Christmas! Jugosłowianin, jak on miał na imię? Zwykle pracował na samym dole, ale tego ranka pojechał pomóc koledze na dziewięćdziesiątym szóstym. Taki uczynny.
Jan D. oparł się gdzieś za rogiem, dostał tlen, wodę. Wciąż nie wiedział, w czym bierze udział: w trzęsieniu ziemi? w końcu świata? Chciał zadzwonić do żony, ktoś podał mu telefon. Nie był w stanie trafić palcem w odpowiedni klawisz.
Mówi: słyszę samolot i do rana nie śpię. Czasem całą noc słyszę, jak lecą. Zewsząd. Albo nic mnie nie obchodzi, leżę bez ruchu. Nie oglądam telewizji, nie czytam gazet. Koledzy mówią: wyprowadź się na wieś. Ale ja nie chcę żadnej wsi. Z Jersey City miałem blisko do pracy, teraz pracy nie ma. Człowiek jest sam.
Jan D. został zaproszony do programu telewizyjnego "Good Morning, America". Spotkał tam towarzyszy z windy. Ocaleni w garniturach tulili się do niego jak dzieci do ojca. Mówili mu: our Guardian Angel! Aniele Stróżu nasz!
Mówi: łzy same lecą. Wychodzą dzieci z domu i nie wiesz, czy wrócą. Planujesz święta i nie wiesz, czy dożyjesz. Żona powtarza, że ja będę żył. Lekarz wypisuje kolejne tabletki i mówi do mnie: ty żyjesz! Sam nie wiem, czy lepiej mi było żyć, czy zginąć.

Niepokój w tłumie

Historia sukcesu Marii Jakubiak, z domu Skibińskiej:
Był rok 1978. Kazimierz Jakubiak mieszkał z rodzicami w Bystrzycy Oławskiej. Pewnego wieczoru wsiadł w syrenkę i pojechał do Szydłowic na zabawę. Marysia stała w rogu między innymi dziewczynami, w jasnej bluzce i czarnych sztruksowych spodniach. Miała siedemnaście lat, krótkie włosy, długą szyję i długie nogi. Była ładniejsza od koleżanek. Zatańczyli, umówili się na następną zabawę w świetlicy w Błotach.
On odsłużył wojsko, ona zdała maturę w technikum rolniczym i przyjęto ją do pracy w pegeerze. Wzięli ślub, odnowili dom babci i razem z nią zamieszkali. Urodziła się Joanna, później Paweł.
On, z zawodu spawacz, pracował w fabryce w Jelczu. Potem i ona tam przeszła, do działu kadr. Jeździli co rano jednym autobusem. Ich życie wtedy, mówi dzisiaj Kazimierz Jakubiak, było średnie. Szczyt tamtych marzeń - telewizor kolorowy - udało się osiągnąć za truskawki zebrane z pola teściów. Co było dalej robić?
Kazimierz Jakubiak kupił mapę i wsiadł w starego "malucha". Był kwiecień 1987 roku.
Pojechał do Norymbergi, nigdy już do Polski nie wrócił. Znalazł pracę w warsztacie samochodowym, zadzwonił do żony (przychodziła na umówiony termin do kółka rolniczego, tylko tam był telefon). Powiedział jej, że zapisał się na emigrację do Ameryki. Ludzie we wsi natychmiast wyjaśnili, co to oznacza: chłop w Ameryce to jakby chłopa nie było. Płakała mu potem do telefonu, że sąsiedzi głupoty opowiadają.
Musisz mi uwierzyć, mówił, i skombinował zaproszenie do Niemiec.
Zostawiła dzieci pod opieką dziadków, w Norymberdze roznosiła ulotki reklamowe. Przekonywała męża, żeby wrócił. Wróciła sama. Zadzwonił do kółka rolniczego. Nic nie musiał mówić. Usłyszał, że nie będzie już jeździła o świcie rowerem po mleko. Że ma dosyć kolejek, kartek (na mięso, na cukier, na przetwory zbożowe), polowania na mydło, papier toaletowy, rajstopy, buty, kredki, zeszyty.
28 grudnia 1987 roku razem z dwójką dzieci wysiadła na dworcu w Norymberdze. 25 września 1989 roku wysiedli na lotnisku w Nowym Jorku.
Zaopiekowały się nimi amerykańskie służby imigracyjne. Żółtym autobusem, jakim wozi się tu dzieci do szkoły, przyjechali na Manhattan: do hotelu przy 28. Ulicy. Była dziewiąta wieczór. Poszli do restauracji, ale to, co podano, wydawało im się niejadalne. Marysia płakała. Kupili chleb i masło.
Znaleźli mieszkanie: trzy pokoje w amfiladzie. Mieli dwa materace, cztery koce. Mieli trzysta dolarów zasiłku. Kupili łóżka.
On chciał iść do pracy, ale nie potrafił się dogadać. Poszedł na angielski. Powiedziała mu, że jest w ciąży.
Znalazł pracę, malował szyldy.
Urodził się Christopher.
Wynajęli większe mieszkanie: pięć pokoi. Kupili samochód. Dzieci poszły do szkoły. Z najmłodszym Marysia spacerowała po okolicy, poznała inne Polki, mogła z kimś porozmawiać.
On to tracił pracę, to znajdował nową.
Chciał więcej.
Ona zaczęła uczyć się angielskiego. Skończyła dwuletnią szkołę biznesu.
Znalazła pracę w firmie Marsh & McLennan. Był rok 1996.
Poczuła sens bycia w Ameryce.
Dzieci przeszły do lepszych szkół.
Spędzili wakacje na Florydzie.
I na Bermudach.
Kupili dom na Ridgewood.
Czasem mówiła z niepokojem, że pracuje wysoko i w tłumie. Ale był to najlepszy nowojorski tłum: dobrze ubrany, pachnący, uśmiechnięty, spokojny o los najbliższych (w windach mówiło się o giełdzie, akcjach, pieniądzach). Była cząstką najlepszego tłumu.
Spokój straciła w połowie sierpnia. Drżała, kiedy dzwoniła do męża (był wtedy w Polsce): jechała windą, która spadła. Prosił: idź do lekarza, weź trochę wolnego. Do domu zadzwoniła kierowniczka: jeśli teraz nie wsiądziesz do windy, nigdy nie wsiądziesz. A pracujesz na dziewięćdziesiątym trzecim piętrze.
Wróciła. Wjeżdżała rano, nie zjeżdżała na lunch (koleżanki przynosiły jej coś do jedzenia), zjeżdżała przed piątą. Biegła na Fulton Street, do metra. Mijała kolorowe plakaty ("sposób na długie życie - dieta, sport i trzymanie się z dala od krawędzi peronu"), jechała pół godziny linią M, na stacji czekał już na nią mąż, samochodem jechali do domu. Z drzwi szła prosto do kuchni, od razu wycierała blat koło zlewu. Nawet kiedy był czysty, robiła tak codziennie.

Dwie rzeczy

Rose L., z zawodu inżynier dróg i mostów, z natury pesymistka, zyskała spokój. Teraz uspokaja tych, którzy przygotowali już śpiwór na wszelki wypadek, latarkę, tabletki do odkażania wody, gaz-maskę. Sporo jest takich w Nowym Jorku. Chodzą przygnębieni, obojętni, rozkojarzeni, rozdrażnieni, płaczliwi, nie wierzą w przyszłość, mają wory pod oczami, ziemiste twarze, spocone i drżące ręce. Rose L. mówi im: to przejdzie.
Wcześniej był 15 sierpnia, południe.
Rose L. wyszła na lunch, zjechała do sky lobby na siedemdziesiąte ósme, aby tam zmienić windę i zjechać na dół. Lubiła jeść poza budynkiem, przy fontannie albo nad samą wodą.
Winda mieściła trzydzieści osób. Wsiadło piętnaście, co później precyzyjnie ustalono. Zamknęły się drzwi, kabina runęła w dół.
Ach, to już teraz - pomyślała z żalem, ale nie zdążyła się przestraszyć.
Na trzydzieste drugie spadli w ciągu kilku sekund. Ktoś krzyknął: hit the stop button! Winda wyhamowała.
Na dach windy coś waliło się z hukiem: liny? kable?
Ktoś krzyknął: my God!
Wtedy Rose L. poczuła strach: więc jednak? A syn? A mąż? Muszę im o tym powiedzieć. Rozejrzała się po tych, z którymi miała za chwilę umrzeć. Zwróciła uwagę na pogodną twarz kobiety. Stała obok: blondynka, około czterdziestki. Uśmiechała się do wszystkich: to druga winda tak hałasuje, mówiła, nam nic nie będzie.
Sąsiednia winda nigdy tak nie hałasuje - Rose L. o tym wiedziała. Kilka tygodni później pogodną twarz blondynki zobaczyła w gazecie wśród zaginionych w WTC - była to Maria Jakubiak.
Mężczyźni przez interkom wezwali pomoc. Ściągnięto windę na parter. Pasażerów posadzono na skórzanych kanapach, obok recepcji. Podano im wodę, zbadano ciśnienie, zadawano pytania do protokołu zdarzenia.
Pogodnej blondynce puściły nerwy: moje dzieci, płakała, my children.
Tego dnia Rose L. nie wróciła do pracy. Nie przychodziła przez kolejne dziesięć dni. Potem (aż do 11 września) jeździła windą zawsze w towarzystwie pewnej starszej koleżanki, zawsze spokojnej.
Nie spotkała Marii Jakubiak nigdy później. Chciałaby jej podziękować za dzielność w tamto sierpniowe południe.
Rose L. miała szczęście: pracowała na osiemdziesiątym drugim, piętro wyżej była już tylko śmierć. Powoli schodziła po schodach. Razem z nią starsza spokojna koleżanka. Być może spotkały tam Jana D., który ściągaczką do szyb ocalił z windy pięciu mężczyzn w garniturach. Musiały iść tuż za nim albo tuż przed. Wyszli z wieży w tej samej chwili: pięć minut przed końcem.
W przeciwieństwie do bohatera z windy Rose L. zyskała spokój, jakiego dotąd nie znała.
Człowiek ma niewiele do powiedzenia, zrozumiała wreszcie.
Dwie rzeczy tylko: Bóg jest. Albo: Boga nie ma.

Żałoba

Matka Kazimierza Jakubiaka obiera buraki na barszcz.
Jechaliśmy, mówi, nad ocean. W zeszłą środę. Patrzę na syna i wiem: to nie ja powinnam siedzieć obok niego.
Twarda była Marysia, ambitna.
Wierzyliśmy, że przeżyje. Zadzwoni do dzieci. Tyle czasu nie dzwoni.
Wypadek, choroba, pożar, to człowiekowi zmieści się w głowie.
Naszą Marysię zamordowali.
Nie ma religii, która każe mordować.
Marysia była dla dzieci najlepszym przyjacielem. Pilnowała, żeby czyste szły do szkoły, z odrobionymi lekcjami. Głaskała po głowie. Człowiek tego potrzebuje.
Kazik znajdzie kiedyś kobietę, tak trzeba. Jedno drugiemu poda szklankę wody, kiedy przyjdzie godzina.
Będzie dobra, nie przeczę.
Pierwszy raz zobaczyłam Marysię... Ile to już lat? Porządna, różowa na buzi.
Dzwonię teraz do domu, do Bystrzycy. Mąż tęskni za mną. Nie wiesz, mówię mu, nie wiesz, jak mamy tu smutno.
Pierwsze święta są najtrudniejsze.
Rzeczy Marysi wciąż wiszą. Bo co? Spakować w paczki? Puste szafy zostaną?

Flashback

Rose L., która poczuła spokój, ma starszą koleżankę, która spokój straciła.
Razem pracowały, razem zjeżdżały windą na lunch (szczególnie po tamtym sierpniowym południu, od kiedy Rose L. obawiała się wind), razem schodziły z osiemdziesiątego drugiego piętra, kiedy piętro wyżej była już tylko śmierć.
Nie pierwszy raz starsza koleżanka schodziła po schodach, które za chwilę miały się zawalić. Pamięta inne, niższe schody w warszawskiej kamienicy (na to wspomnienie sprzed lat psychiatra znalazł nazwę: flashback).
Rose L. była mądrzejsza: wyszła z wieży i zaraz uciekła na Brooklyn Bridge. Starsza koleżanka stała w miejscu i patrzyła w górę. I na boki, bo rozglądała się za kimś, kto miał butlę z tlenem. Ziemia zadrżała, starsza pani zdążyła ukryć się pod furgonetką.
Podmuch rozsypującej się wieży (tej, z której przed chwilą wyszła) wyrwał jej torebkę. Kobiecie obok - nogę.
Nie pierwszy raz walił się na nią budynek. Flashback: kryła się już kiedyś w piwnicy, runęły stropy, zginęli ludzie, ona żyje do dzisiaj.
Wieże rozpadły się, zginęli ludzie, ona żyje.
Ktoś krzyczał: run away! uciekać! Nie pierwszy raz uciekała.
Szła ulicą w podartej sukience. Nie pierwszy raz.
Ktoś dał jej dwadzieścia dolarów. Kiedyś ktoś już jej pomógł (dlatego żyje).
Na Górnym Manhattanie widziała ludzi, jak przy kawiarnianych stolikach z uśmiechem piją kawę. Nie pierwszy raz widziała uśmiechniętych, kiedy inni ginęli. Przez blisko sześćdziesiąt lat starała się odbudować spokój. Zamieszkała w Nowym Jorku. Spotykała się z ludźmi, którzy odbudowywali spokój. Nazywali siebie: Hidden Children. Co znaczy: dzieci, które ukrywano.
We śnie znowu biegnie przed siebie, ucieka. Flashback. Amerykańscy psychiatrzy na wszystko potrafią znaleźć właściwą nazwę.

Urna

Duża fotografia Marii Jakubiak wisi w jadalni.
Kwiaty, znicz, urna z garścią tego, co zostało po World Trade Center.
Dostali urnę w czasie nabożeństwa na gruzach (dzieci nie brały udziału).
Wszystkie rodziny ofiar dostały po drewnianej brązowej urnie.
Co z nią zrobić? Jeśli są w niej prochy matki, są i prochy morderców.
Pochować? Dzieci nie pójdą na cmentarz. Mówią: nie lubimy cmentarzy.
Pod fotografią pali się znicz.
Przed telewizorem siadają: Kazimierz Jakubiak, jego matka Krystyna, córka Joanna, syn Paweł.
Młodszy Chris chowa się w pokoju obok, nie będzie oglądał. Nie tłumaczy dlaczego, nikt go o to nie pyta.
To będzie dwugodzinna opowieść o rodzinie Jakubiaków (zmontowana przez znajomego z dwudziestu kaset wideo nakręconych domową kamerą).
Pierwsze ujęcie: wieże WTC, łopoce amerykańska flaga.
Potem: siódme urodziny Joanny, mama kroi tort. Mama tuli Chrisa, z drzewa zrywa mu pomarańczę. Z mamą na spacerze w parku, walka na śnieżki. Lato na basenie u znajomych na Long Island, Chris już bez pieluch, mama wyciera go białym ręcznikiem. Wigilia, opłatek, mama życzy starszemu synowi, żeby był zdrowy i mądry. Wakacje u dziadków w Błotach, mama nie wie, że jej dom rodzinny wkrótce zniszczy powódź. Bermudy, baseny, leżaki na słońcu, lazur morza, mama szczęśliwa. Mama mówi do kamery: pierwsza choinka w naszym nowym domu.
Kolejna choinka, przed rokiem, mama klei uszka, dzieci podjadają farsz. Koniec filmu.
Paweł i Joanna wybiegają z domu.


[-] Bohater z windy nazywa się Jan Demczur. Rose L. to imię zmienione



Copyright by Wojciech Tochman, 2001
źródło: http://www.tochman.eu/reporter.php?id=3