Moją ulubioną składanką
Jamesa Browna jest ta:
Dwupłytowa, z
I Got The Feelin', który z wiadomych powodów był przeze mnie poszukiwany.
Ciekawy trend Staszku wyłowiłeś... Co do artystów popularnych sięgających po klasykę, zakupiłem w sobotę przed koncertem Anki najnowszą płytę Stinga.
Songs From The Labyrinth. To już kolejna "pełnometrażowa" klasyczna płyta
Stinga- po
Piotrusiu i Wilku. Powagi płyty dodaje fakt, że została wydana przez Deutsche Grammophon. Muzyk sięgnął po muzykę dawną, autorstwa Johna Downlanda. Człowiek żył w latach 1563-1626. Do płyty dołączona jest spora literatura na temat tego, jak Sting poznawał twórczość Downlanda, no i sama historia autora muzyki. Sting też na płycie trochę recytuje, nie tylko wyśpiewuje stareńkie piosenki przy dźwiękach lutni. Ciekawe. Wypady Stinga poza muzykę pop są znane z singli i występów gościnnych na albumach innych muzyków, zaskoczenia wielkiego więc nie ma. Kierunek jednak słuszny- lepsze to, niż miałby serwować kolejne
Sacred Love, przedostatnią płytę artysty, która nawet nie była zła, tylko mało wnosząca nowego. Jeszcze jedna taka i muzyk stałby się niemiłosiernie nudny. Jestem ciekaw następnego kroku Stinga; w jaki sposób odbije się to na jego stylu. Czy stanie się tak, jak z Damonem Albarnem, którego wcześniej przeze mnie opisana przygoda na Mali odbiła się później echem na płytach Gorillaz.
Taka historia z książeczki do płyty. Na płycie w paru utworach sam Sting gra na lutni, jednak głównie akompaniamuje mu na tym instrumencie Edin Karamazov. Panowie potrzebowali trochę czasu, by się dotrzeć. Kiedy już byli w dobrej komitywie, Edin wyznał, że mieli ze sobą przyjemność znacznie wcześniej. Sting wyraził swoje zdziwienie, na co Edin opowiedział mu jak występował na arenie, a ex-Policjant razem z żoną był na widowni. Występ Stingowi tak się podobał, że posłał list z zapytaniem czy Karamazov ze swoim zespołem wystąpiłby na party prywatnie u Stinga. Dostał odpowiedź, że są prawdziwymi muzykami i nie mają zamiaru odgrywć pajaców dla kaprysu gwiazdy i jego żony... Sting, jak usłyszał to wspomnienie, serdecznie się zaśmiał, rozwiewając zakłopotanie samego Edina.
Justin Timberlake Futuresex/Lovesounds. Nie spodziewałem się, że kiedyś kupię płytę Timberlake'a. Ale... Hot damn! Jak ta płyta Prince'm pachnie! Te same smaczki, zakrętasy, nienasycenie, nawet ten sam falset. Logiczne, skoro poprzednia płyta była przesiąknięta Michaelem Jacksonem. Bardzo fajnie słucha się tego krążka i- w przeciwieństwie do poprzedniej- wchodzi w całości. Pewnie dlatego skusiłem się na zakup. Pomimo mojej fascynacji alternatywą, wciąż mam przyjemność ze słuchania tak zgrabnie napisanej muzyki masowej, przy której nogi same robią szpagaty, ślizgi, obroty i inne takie.
Bezobciachowy pop, jak napisali w Machinie. Niech sobie Justin zaistnieje na półce- pomiędzy ambientową Toscą a płytami Talk Talk.
Dzieciak jest zdolny, nagrał krążek, który kręci aż miło. Jedno ale- pomimo niewielkiej ilości hip-hopu, ciężar gatunkowy na krążku jest obecny i płyta pozostawia bliżej nieokreślone zmęczenie. Przynajmniej u mnie. U mistrza Prince'a same partie instrumentalne opowiadają historię, co jest wielką siłą Jego kompozycji. Tu tego nie ma, bo Justin nie jest geniuszem gitary czy czegokolwiek innego, co wydaje dźwięk, poza nim samym. Mamy najczęściej nachalny rytm, który właśnie może męczyć. Tak jak męczy na
Dangerous, w
Can't Let Her Get Away, tytułowym
Dangerous czy w w albumowej wersji
In The Closet.
Mam nadzieję, że pisanie piosenek nie znudzi mu się, jak się opatrzy słuchaczom za 4 lata i że zacznie nagrywać muzykę nie tylko osadzoną w inspiracjach i zgrabnym brzmieniu, ale też pojawi się w niej coś, co ktoś nazwie timberlakowatością; że nie pozostanie jedynie modnym młodziakiem, który tylko chce zaistnieć, a nie trwać. By mógł zamienić mundurek kelnera na stylowy garnitur.