SUNrise's World
CZĘŚĆ II
Indie-Nepal-Tybet.
17 sierpnia - 10 października 2005.
Kilka brutalnych i osobistych wspomnień: riksza, haszysz i mnich buddyjski.
Czyli zdań parę o mojej wyprawie w Himalaje, która się od Himalajów nie zaczęła.
NEPAL MOJA ZIEMIA OBIECANA. Państwo Nepalu nosi oficjalną nazwę
"Himalajskie Królestwo Nepalu". Jak zobaczyłam ten wielki napis na granicy, Boże jakże byłam szczęśliwa. W tym miejscu przy granicy z Indiami Nepal nie różni się zbytnio od północy Indii, zresztą mieszka tam sporo Hindusów są tak jak w Indiach riksze, jest dużo krów na ulicach, żebraków i tego wszystkiego co było w Indiach. Tyle że jest znacznie mniej ludzi, a ci co są, są mniej nachalni, co się od razu daje zauważyć, są ładniejsze i bardziej cywilizowane domy, no i ogólnie jest jakoś czyściej i...inaczej.
Na granicy popełniłam mały błąd, bo zamiast tam poczekać na autobus do Pokhary jak robią to wszyscy turyści, to pojechałam (znowu rikszą rowerową) na dworzec. (Nawet mam gdzieś z tego jakieś dziwne zdjęcie, wywoływane jeszcze w Nepalu, na takim śmiesznym papierze konka plus, pewnie podróba konicy, podróba jak wszystko w Nepalu
ja, moja riksza, i rikszarz).
Na dworcu chyba dawno nie było żadnych białych czy turystów mówiąc ogólnie, bo stałam się tam prawdziwą sensacją. Skąd jestem, dokąd jadę itp. itd., przez spędzone tam 2 godziny musiałam odpowiadać na to pytanie chyba z tysiąc razy. Ale Nepalczyków od razu polubiłam.
Nareszcie coś po 16.00 czy 17.00 (już nie pamiętam dokładnie), przyjechał autobus i rozpoczęła się moja (znowu 15 godzinna) podróż do Pokhary. Drogi w Nepalu (w co trudno uwierzyć) są GORSZE od polskich (pokazywałam to na paru zdjęciach). W większości są kamieniste (my mamy na nich chociaż coś co przypomina asfalt - jak ja to nazywam), wykute w skałach i prowadzą nad ogromnymi urwiskami, gdzie nie ma żadnych zabezpieczeń w postaci jakichś barierek czy czegoś. Jechałam w nocy więc na zewnątrz nic nie było widać, stąd długo nawet nie miałam świadomości w co ja się znowu wpakowałam. Sekunda nieuwagi kierowcy i żegnasz się ze swoim życiem. Dotarło to do mnie, po paru godzinach jazdy kiedy zatrzymaliśmy się na chwilę na jakimś skalnym urwisku z którego 5 min. przed nami spadł w dół rzeki inny autobus. Domyślam się, że pewnie sporo osób zginęło. Tego typu wypadki, że na autobus czy jakiś samochód obsunął się głaz, albo że samochód spadł z urwiska są tam na porządku dziennym, i takich wypadków widziałam tam później jeszcze kilka. Po siedmiu godzinach jazdy dojechaliśmy (szczęśliwie) do jakiegoś miasteczka, w którym musieliśmy przeczekać godzinę policyjną, która trwa od 22.00 do 5.00 rano. Nepal już od wielu lat jest w stanie wojny domowej. Wojska króla przeciwko maoistom (komunistom, którzy chcą przejąć władzę w Nepalu). Maoiści podkładają często rózne bomby i takie tam sprawy. Wojsko zamyka więc na noc, wszystkie drogi prowadzące do miast i wiosek, ogradzając je zwojami drutu kolczastego. Do tych, którzy się nie chcą zatrzymać i jadą dalej a jest jakieś podejrzenie, że mogą być maoistami, najczęściej żołnierze strzelają. Ponieważ w autobusie było strasznie duszno i gorąco spędziłam swoją pierwszą noc w Nepalu siedząc na dachu autobusu i pilnując swojego bagażu, który tam jechał, co by go nikt nie ukradł. Na dachu spał też kierowca autobusu i parę innych osób. O 5.00 rano ruszyliśmy dalej i po 4 godzinach dojechaliśmy do Pokhary. (Gdzie wysiadłam i wreszcie zobaczyłam ośnieżone szczyty Himalajów). Ten odcinek drogi zapamiętam sobie do końca życia. Ponieważ było już widno, mogłam wreszcie zobaczyć co jest na zewnątrz. Nie zrobiłam żadnego zdjęcia bo aparat jechał w bagażu na dachu, ale takiej zieleni, zwierząt, wodospadów i rzek nigdzie na świecie wcześniej nie widziałam. Tak chyba musiał wyglądać kiedyś raj. Pierwszy raz byłam szczęśliwa z tego powodu, że zamiast samolotu wybrałam drogę lądową. Jak ktoś będzie jechał kiedyś do Nepalu - naprawdę szczerze polecam, przejechanie tamtego odcinka od granicy do Pokhary, samochodem czy autobusem. Będziecie zachwyceni, nie ma innego wyjścia. Ja za 1,5 roku wybieram się tam z powrotem. Bo za parę miesięcy planuję wybyć w trochę inne rejony świata, ale do Nepalu wrócę, bardzo za nim tęsknię.
Pokhara. Pokhara to chyba najbardziej turystyczne miasteczko w całym Nepalu. Część miasta nazywająca się Lake Side, tam zjeżdżają wszyscy, turyści z całego świata którzy zamierzają wybrać się na trekking wokół Annapurny, albo zdobyć jakiś szczyt tego samego masywu. Jest tam piękne ogromne jezioro (po którym sobie łódką popływałam, nareszcie nauczyłam się wiosłować! I skręcać

), knajpy, restauracje, internet!, no i masa sklepów i bazarów z tzw. pamiątkami i wszystkie podróby markowych ciuchów. Co mnie bardzo rozbawiło. Zapytałm faceta o kurtkę z goreteksu, ten pokazał mi jakąś i wciska kit, że to 100% oryginał goreteksu...no jasne za 40 zł , lol. Dobra kurtka z goreteksu kosztuje w Polsce 2000 zł i więcej.
Bla bla bla co tam jeszcze mają. Dużo rzeczy w zachodnim stylu. Do wielu z tych miejsc (jak restauracje) mają wstęp tylko turyści. Kim jest turysta dla Nepalu i Nepalczyków to przekonujesz się o tym bardzo szybko. Jesteś turystą - możesz bardzo wiele. Wszyscy na ciebie uważają, wszędzie masz pierwszeństwo, możesz jeździć samochodem, motorem czym chcesz nie posiadając prawa jazdy, kasku, ubezpieczenia pojazdu (podczas gdy Nepalczycy te rzeczy muszą mieć). Jedziesz z Nepalczykami autobusem, wchodzi żołnierz (sprawdzają, czy ktoś nie przewozi jakichś materiałów wybuchowych czy czegoś), przetrzepują torebki nawet kobietom Nepalskim - turystów jednak nie sprawdzają. Często kazują wysiadać wszystkim z autobusu (na dłuższej trasie zdarza się to kilka razy), ja też musiałam wysiadać, no bo jak wszyscy to wszyscy, wychodzi się na zewnątrz i przechodzi pojedynczo przez kontrolę. I znowu każdy przechodzący Nepalczyk był sprawdzany (on i jego bagaż), ja podchodzę , mówią "Namaste!" to po Nepalsku "dzień dobry" i przepuszczają mnie bez sprawdzania. Turyści są nienaruszalni, są traktowani jak święte krowy, dlatego to jest najbezpieczniejsze państwo na świecie (dla turystów). Tam nie może Ci się z ręki jakiegokolwiek Nepalczyka nic stać, bo automatycznie mniej ludzi by przyjeżdżało, co oznacza mniej dochodów, a na to Nepal nie może sobie pozwolić. (Nepal jako, że jest jednym z najsłabiej rozwiniętych krajów świata, nie ma tam żadnego przemysłu, to wielkim źródłem dochodu dla gospodarki nepalskiej jest właśnie turystyka. Tam wiekszość ludzi z tego żyje). W Kathmandu miałam taką akcję. Wypożyczyłam sobie rower i postanowiłam zwiedzać rowerowo miasto. Dojechałam do Ring Road to taka dwupasmowa najszersza ulica w całym Kathmandu. Stanęłam na chwilę, obok był jakiś policjant. Podszedł i pyta czy chcę przejść na drugą stronę. Ja w sumie nie wiem czy chciałam czy nie chciałam, ale powiedziałam, że tak. Wyszedł więc na środek drogi i zatrzymał dla mnie ruch na głównej ulicy w Kathmandu! A ja z tym rowerem sobie spokojnie przez ulicę przeszłam, co musiało chyba bardzo zabawnie wyglądać (i to przeszłam w miejscu w którym przechodzenie raczej nie było dozwolone). To nieprawdopodobne, ale tak tam jest. Nepalczycy tak samo jak Hindusi mają taką dziwną mentalność, nie rozumiem dlaczego tak jest, ale oni ludzi białych uważają za ludzi trochę lepszej kategorii od nich samych, po prostu jesteśmy tam dla nich takimi świętymi krówkami. Podchodzą do ciebie, żeby się z toba sfotografować, albo żeby porozmawiać, o niczym konkretnym, tylko dla samego faktu, że rozmawiają z białym człowiekiem. To jest dla nich ważne.
Co tam dalej... Nepalczycy są strasznie przyjaźni i mili. Jeśli tylko potrzebujesz jakiejkolwiek pomocy, zawsze możesz na nich liczyć. Nie wiesz jak dojść do jakiegoś miejsca i zapytasz o to przechodnia na ulicy (to jeśli zna chociaż trochę angielski, a większość ludzi mówi tam po angielsku, czasem słabo bo słabo, ale trochę znają i dogadanie się z nimi nie jest trudne), to ten przechodzień zawsze wytłumaczy gdzie co jest. Nawet jak sam nie wie, to zawoła zaraz pełno innych ludzi, a wśród nich kogoś kto wie i tłumaczenie odbywa się perfekcyjnie

. Ja tak szłam w Pokharze na pocztę. Zajęło mi to 1,5 godziny, ale doszłam właśnie pytając się po drodze ludzi. Główna poczta w Pokharze to taki barak z jedną zardzewiałą skrzynką pocztową stojącą od strony ulicy.
Co tam jeszcze odnośnie Nepalu ogólnie...
Płyty CD? W Nepalu nie ma ustawy o ochronie praw autorskich więc we wszystkich sklepach są tylko piraty z kserowanymi książeczkami w środku ale...mimo to wszystkie sa zafoliowane! Kosztują 100-160 rupii nepalskich to jest jakieś 4-8 zł. No ale płyty w tych sklepach mają za to wszelakiej maści. Tyle płyt Guns N' Roses ile ja tam widziałam i z takimi okładkami jakie tam są (jakieś wydania koncertów, których świat nie widział na oczy ze Slashem na okładkach), to normalnie kosmos. Wchodzę do sklepu a tam cała jedna półka zawalona Gunsami. Aha płyty w tamtejszych sklepach są made in Pakistan

. Co do sklepów z muzyką jeszcze... w Kathmandu w dzielnicy Thamel widziałam gościa w koszulce MJ, a później poznałam prawdziwego Michaelowego fana. Przechodziłam ulicą rano (to było niedaleko mojego hotelu) i słyszałam "Butterflies". Wieczorem wracam do hotelu i znowu słysze MJ'a tym razem "You rock My world". No nic, następnego dnia idę znowu, a tu "Beat It". W końcu sobie myślę, nie ma wyjścia i weszłam do sklepu i pytam gościa czy lubi Michaela Jacksona, a on, ze "yesss!". Bardzo przemiły facet był, a jak się ucieszył, że spotkał kogoś z Zachodu kto też słucha Michaela. Poza tym co drugi Nepalczyk chodzi w koszulce Eminema albo Britney Spears. Najbardziej komicznie to wyglada w górach. Idzie karawana z osiołkami, która prowadza 50 letni staruszkowie a na sobie mają koszulki z Britney Spears! Jestem pewna, że nawet nie zdają sobie sprawy z tego kim ona jest. Tylko idą na bazar, kupują koszulkę która się im podoba i później noszą. No i na wszystkich stoiskach z ciuchami a nawet z żywnością można tam kupić bandamki! Tak jak u nas na przełomie lat 80/90. Wszyscy noszą bandamki i wszędzie można je kupić. Ach dla mnie raj!
Co do Thamelu (turystyczna dzielnica Kathmandu), spędziłam tam parę dni i mam niezawodną poradę dla tych, co się tam wybierają. Najbardziej niezbędną rzeczą jest posiadanie koszulki z napisem z jakiego kraju jesteście i że macie się dobrze. Tak już tam mają, że koło kogokolwiek by się nie przechodziło to zawsze słyszy się ten sam tekst : "Hello! Namaste! How are you, where are you from". Jak jesteś w Thamelu to każda jedna osoba zadaje Ci to pytanie. Ja po dwóch dniach straciłam już cierpliwość co do tego. Poszłam do takiego chłopaczka co napisy na koszulkach wyszywał, jest tam takich osób cała masa i kazałam wyszyć mu na czerwonej koszulce (która później dumnie nosiłam) hasła:
NO HASHISH
NO RICKSHAW
NO CHANGE MONEY
NO ONE RUPEE
NO SCHOOL PEN
NO TIGERBALL
NO PROBLEM
- te hasła to moje odpowiedzi na najczęściej zadawane mi pytania. (oprócz no problem, bo "no problem" to oni zawsze powtarzają). Ilekroć bym nie szła jakąś ulicą zawsze ktoś pytał czy nie mam haszyszu, czy nie potrzebuję rikszy, na szlakach w górach czy nie mam długipisu. Z tym haszyszem tez było smiesznie, bo jeden gośc był naprawde potrzebujący i w ciągu godziny coś z pięć razy pytał mnie o ten haszysz. W końcu ja go pytam, dlaczego mi nie wierzy, że ja naprawdę nie mam haszyszu przy sobie, na co ten "Myślę, że masz, bo wyglądasz jak prawdziwy wyluzowany Europejczyk". To był po prostu najwiekszy komplement jaki w życiu usłyszałam :lol:. Natomiast tigerball to taka ponoć cudowna maść z tygrysa (moim zdaniem zwykła wazelina) którą każdy tam chce Ci wcisnąć. No i odwieczny problem nigdy na żadnym bazarze nie mają wydać ci reszty (z większej kwoty) czy rozmienić pieniędzy. Więc trzeba mieć ze sobą dużo drobnych pieniędzy. Jak się okazało, mój pomysł z koszulką nie był jedyny. Co drugi turysta chcąc się od Nepalczyków, rikszarzy i tigerballów odpędzić chodził w takiej koszulce.
Soooo....
Tybet!
Tybet to jest Historia o której ciężko mi mówić, bo tam się zakochałam :]. Super wspominam latanie nad Himalajami zanim dotarłam do Tybetu. W Tybecie... byłam na dwudniowej procesji razem z buddystami, gdzie chodziłam i obsypywałam ryżem wszystkie figurki Buddy, no i wyobracałam wszystkie młynki modlitewne jakie pojawiły się w moim zasięgu. Zamiast pojechać pochodzić sobie po Himalajach od strony Tybetu to spędziłam w Lhasie prawie dwa tygodnie - bo tam w klasztorze był mój ulubiony mnich (o co chodzi--to dla mocniej wtajemniczonych :]). Więc przychodziłam tam codziennie żeby go widywać. 6 września wyjechałam. ---Teraz jak tak strasznie tęsknię za tamtym światem i wszystkim co tam zostawiłam... to wydaje mi się, że mogłabym nawet zostać w Tybecie do końca życia. W końcu nie ważne gdzie, ważne z kim.
Pałac Dalajlamy w Lhasie jest ogromny i piękny, przechodziłam koło niego codziennie. W ogóle Tybet jest piękny.
Póki co wróciłam z powrotem do Pokhary, gdzie przez całą noc szalała straszna burza z piorunami i wzięli prąd. Zaraz następnego dnia o 6.00 rano pojechałam autobusem do Besishahar (gdzie pobyłam chwilę u jednej rodziny muzułmańskiej), a następnego dnia w samo południe
wyruszyłam w Himalaje na trasę wokół Annapurny. Czyli nareszcie moje Himalaje. Tak, teraz sobie ponarzekam. Ten dzień (z Besishahar do wioski Bahundanda) był najgorszym dniem jaki przeżyłam przez te całe dwa miesiące. Zresztą zaczęłam ze złym nastawieniem. Było południe, zajebisty upał, byłam zła, rozdrażniona i zakochana (mój mnich! ...któremu dzień wcześniej powiedziałam "do widzenia"...na zawsze...nie, nie na zawsze!), w dodatku wyskoczyło mi jakieś cholerne strasznie swędzące uczulenie, na drzewach wiszą tam tysiące pijawek, które z każdym moim krokiem odrywały się z liści i leciały na mnie tuzinami. Od słońca poparzyłam sobie skórę na ramionach (trzeba być idiotą żeby iść w samo południe w takich warunkach, no ale ja musiałam się wyżyć, znęcając się na samej sobie!), a wieczorem na zakończenie tego wspaniałego dnia wpadłam w butach i ze wszystkim po pas do wody (pod wodospad). Po prostu było wspaniale. Jak by to kogoś interesowało - bardzo dużo klęłam tamtego dnia. Nie mam butów (zaimpregnowane buty z goreteksu schną 4 dni! Przynajmniej tyle schły moje w pełnym słońcu). I na dzień dobry "mam dosyć tych całych pieprzonych Himalajów" - to były moje święte słowa wypowiedziane tego dnia wieczorem przed pójściem spać. Od następnego dnia było już lepiej, zwłaszcza gdy zobaczyłam, że przed oknem domku w którym przenocowałam jest żywopłot z krzaków marihuany

. Tam tego typu rzeczy są dozwolone. Jeden skręt kosztuje 60 NPR, ale tak naprawdę sprzedają nawet po 20 rupii. A zresztą po co kupować jak wszędzie to rośnie i można sobie samemu rwać tego ile się chce. Rozpoczynając od tego dnia wstawałam o 5.00 rano i szłam aż do zmroku (godz. 17.00 -18.00). W południe kiedy był największy upał rozkładałam na skałach mokre ubrania żeby schły, no i moje buty, po kilku dniach były suchutkie. Na razie chodziłam w zastępczych sandałach (przez co wyglądałam jak rodowity Nepalczyk). Przejście całej Annapurny zajęło mi ponad dwa tygodnie. Pomijając pierwszy zły dzień reszta była super. To było to czego chciałam. Im wyżej tym chłodniej.
Najpiękniejsze miejsca to: odcinek z Lower Pisang do Manangu. Po drodze mija się wioskę Ongre (gdzie jest lotnisko typu STOL - czyli o trawiastej nawierzchni). Ongre leży w dystrykcie Manangu. A Manang to widoki na Tiliticho Peak (7132 m), Annapurnę III (7555 m ) i parę innych. Manang i Mustang (w którym parę dni później też byłam) to poza górami przede wszystkim teren ostatnich dziko żyjących koni, których widziałam trochę pasących się po łąkach. No i krajobraz...po prostu bajka. Tam mogłabym sobie pomieszkać z rok i to jest miejsce do którego zamierzam właśnie wrócić, bardzo mnie ujęło :].
(opuszczając w relacji kilka dni, bo inaczej nie skończe tego dzisiaj pisać)... W Manangu spędziłam noc i rano o 5.00 poszłam do jeziora Tiliticho (5000 m). Pogodę miałam okropną, w Manangu wieczorem padał deszcz, gdy dotarłam do Tiliticho była niesamowita mgła i sypał śnieg. Musiałam stamtąd szybko wracać bo raz: są tam pantery śnieżne, dwa zaczął zrywać się silny wiatr, w mgle, śnieżycy i wietrze poruszanie się jest tam prawie niemożliwe, bardzo łatwo się zgubić, poza tym są strasznie strome podejścia i łatwo się ześlizgnąć. No ja też sobie zjechałam kilkanaście metrów niżej po skałach.
Dwa dni później z Manangu poszłam do Yak Kharka, też była zła pogoda, padał deszcz, a przy dochodzeniu do Kharki pruszył śnieg. Wybieranie się w Himalaje w czasie monsunu chyba nie było najlepszym pomysłem. Jeszcze coś. W Yak Kharce gdzie przyszłam do jakiegoś hoteliku (to jest w ogóle ostatnie miejsce na tej trasie gdzie były jeszcze jakieś budynki), więc w tym hoteliku gdy weszłam usłyszałam piosenkę "Ben" Michaela, pewnie jakiś turysta zostawił tam tę płytę. Po jedzonku i gorącej lemonce wyruszyłam dalej, na mój ostatni nocleg w bardzo spartańskich warunkach przed przełęczą. Boże jakże ja tam przemarzłam. Moje wiatrołapy przy kurtce na niewiele się zdały. Ale to to jeszcze nic. Prawdziwego wiatru to ja doznałam na Thorung La (5416 m). Schodzenie z przełęczy też było genialne. Szło się cały czas bardzo stromo w dół w chmurach i gęstej mgle, tak że widać było coś tylko na 50 cm do przodu. Żeby nie zgubić drogi trzeba było iść prawie z nosem przy ziemi. Jest zasada, że jeśli jest świeży opad śniegu lub mgła należy zrezygnować z podejścia na tę przełęcz. No ale ja nie miałam na tyle czasu, żeby tydzień czekać aż mgły nie będzie. Więc poszłam i zdobyłam przełęcz we mgle

. Cóż z tego, że nic nie widziałam. Później spotkałam się na dole z grupą Australijczyków, którzy szli parę godzin przede mną i żartowaliśmy sobie, że jak tak dalej pójdzie to napiszemy przewodnik tej trasy na podstawie rozłożenia kamieni na ścieżce.
Co tam dalej... Wylądowałam w Muktinath, już pisałam przy zdjęciach - po prostu niesamowicie piękne miejsce!
Na całym odcinku Annapurny, są w co drugiej wiosce poustawiane takie check post, tam każdy idący tą trasą musi się meldować, spisują twoje dane i sprawdzają czy wcześniej uiściło się opłatę za wstęp na teren Annapurny. Jest to też trochę tak dla bezpieczeństwa, jeśli ktoś by w górach zaginął, sprawdzają w ten sposób, w którym miejscu ta osoba się ostatnio meldowała czyli gdzie mniej więcej może się znajdować. Na terenie Annapurny zginęło teraz niedawno 7 Francuzów i ich tragarze (18 osób), i to idąc na górę, obok której ja też przechodziłam R.I.P.
C.d mojej trasy...Później była Marpha, Ghasa, Tatopani, Beni - już nie będę opisywać co i jak, bo tyle się działo każdego dnia (rozpoczynając od jeżdżenia z patrolem wojskowym, po wybranie się na łowy by o zmroku ukraść z sadu jabłka co rosły na drzewie. Niestety tylko jedno. Chciałam więcej, ale się gałąź urwała. Co do wojska, to jeździłam z nimi, ponieważ w górach samochody mają tylko oni. Ale żołnierze ci od króla są świetni, bardzo przyjaźni, jeśli coś chciałam, albo nie wiedziałam jak się gdzieś dostać - podchodziłam do nich, a oni bez problemu zawsze pomagali. Aha i siedzą sobie, w takich jak ja to nazywam okopach robionych z przystanków autobusowych, obłożonych workami z piasku i chodzą w klapeczkach moro (nie w wojskowych butach tylko w klapkach, no, niektórzy w trampkach, ale to już ci o większej dotacji z budżetu)...cóż Wojsko Nepalskie dostarczało mi za każdym razem wiele radości. Musiałabym tu książkę napisać. Najgenialniejsze było to, co opowiadali mi później ci Australijczycy. Jak byli akurat na tej przełęczy w tej mgle, wchodziła tam też międzynarodowa ekipa żołnierzy (jakieś szkolenia mieli). Wyglądało to tak. Pierwsi najbardziej zahartowani weszli oczywiście Nepalczycy w obuwiu typu ...klapki, a za nimi zmęczeni Amerykanie+ żołnierze innych narodowości ubrani oczywiście profesjonalnie w wojskowe buty i wyposażeni w cały odpowiedni sprzęt, ale też strasznie zziajani. Szkoda, że szłam parę godzin później za nimi i tego nie widziałam, bo miałabym tam na szczycie dość radosny wyraz twarzy :].
Z Beni skąd jeżdżą już autobusy, po ponad dwóch tygodniach przechodzenia przez Annapurnę (łącznie 350 km. na piechotę po górach) wróciłam z powrotem do Pokhary. Ta Pokhara stała się już dla mnie trochę domem. Ciagle tam przyjeżdżałam i wyjeżdżałam. Z Pokhary dwa dni później pojechałam (też autobusem, a co sobie będę żałować kolejnych godzin spędzonych na boskich nepalskich drogach) do Kathmandu. Z Kathmandu tym razem helikopterem (bo akurat odlatywał w tamtą stronę z dwoma Izraelskimi alpinistami, którzy wzięli mnie ze sobą) na pn. -wsch. od Kathmandu do Sundarijal. Znowu trzeba było wykupić wstęp na teren tej trasy 1250 NPR. Za Annapurnę płaciłam 2000 NPR). Przejście z Sundarijal przez święte jezioro Gosainkund do Dchunhe zajęło mi tydzień czasu. Tym razem nie było już to tak wysoko jak idąc wokół Annapurny. Ten szlak ma najwyższą wysokość 4610 m i jest to przed jeziorem Gosainkund przełęcz, która nazywa się Laurebina La. I znowu sytuacja była podobna jak na Thorung La. Sypał śnieg i była mgła. Przez co tym razem zgubiłam ścieżkę, na całe szczęście po dwugodzinnym błądzeniu znalazłam ten właściwy szlak. ...Ale takie są góry i trzeba mieć tę świadomość że ryzyko zawsze jakieś jest. Na tej przełęczy, na której ja trochę pobłądziłam kilka lat temu zgubiło się dwóch chłopaków ze Stanów. Niestety gdy ich w końcu odnaleziono to nie żyli. Wycieńczyli się i chyba tam zamarzli. Ja w górach miałam kiedyś tylko jeden wypadek - w Andach naderwałam sobie ścięgno pod kolanem, było to tak bolesne, że nie było mowy o tym żeby dalej iść. Ale wtedy byłam z kilkoma osobami więc jakoś to przeżyłam. No ale takie kontuzje są czymś naturalnym, wszyscy je łapią nawet super doświadczeni alpiniści.
No, ale o czym ja to... z Dhunche , który ma regularną komunikację autobusową z Kathmandu, autobuskiem właśnie wróciłam do mojego tydzień wcześniej opuszczonego hotelu w Thamelu, gdzie później jeździłam na rowerze, spotkałam fana MJ - czyli to wszystko o czym wcześniej pisałam.
Z Kathmandu samolotem do New Delhi. Przyleciałam wieczorem, samolot z Delhi do Kijowa miałam dopiero następnego dnia o 4.00 rano. Więc żeby się nie nudzić wzięłam rikszę i pojechałam pod India Gate gdzie trwał akurat jakiś festiwal, właściwie to nie wiem co to dokładnie było - jakieś święto mieli w każdym razie. Tym razem poznałam tę lepszą i bogatszą część miasta z rządowymi budynkami i super drogimi hotelami. Powrót na lotnisko i wracam do domku

. W samolocie miałam świetnego współpasażera. Jakiś gość z Emiratów Arabskich, który był chyba jakimś alkoholikiem, bo przez całą drogę pił whisky i piwo.
10 października - jestem w domu. Mój pierwszy od dwóch miesięcy ciepły prysznic, pierwsze od dwóch miesięcy jedzenie chleba i moje wygodne łóżeczko i komputer ...

W Nepalu się strasznie dłuży czas... miałam wrażenie, że byłam tam z rok. W ogóle z tym czasem to jest ciekawie, bo oni nigdy z niczym nie mogą zdążyć na czas. Chcesz gdzieś dojechać, ale nie wiesz kiedy jakiś pojazd będzie jechał, może za 10 min. może za godzinę, a może za 10 godzin. Jak mówią, że coś będzie za godzinę to trzeba liczyć się z tym, że tak naprawdę może to być na drugi dzień. itp. itd. Później się przyzwyczaiłam, że do nich trzeba mieć cierpliwość i było ok. Tam się czas liczy trochę inaczej niż u nas. My liczymy na minuty, oni na dni. Tam zawsze coś będzie, albo za dwa dni, albo za trzy dni, itd...
- - - - - - - - - -
Jedna z najlepszych chwil. Będąc w wiosce Kalopani, pierwszy raz od dawna, doznałam kąpieli w jako tako ciepłej wodzie, aaach! Poza tym, była może 19.00 o tej porze jest tam już zupełnie ciemno. Zjadłam kolację (przypiekany ryż z serem - pamiętam to jak dziś) i wyszłam na zewnątrz. Było totalnie ciemno i mgła. Był księżyc. Wyobrażacie sobie. Jest całkowita ciemność podnosicie głowę i wysoko w górze widzicie ośnieżone szczyty ośmiotysięczników, które oświetla księżyc. A leżący na nich śnieg odbija światło co dodatkowo daje taki efekt jak by te góry świeciły. To był tak niesłychany widok, że staliśmy tam (ja i włąśnie kilku tych Australijczyków) coś z godzinę i patrzyliśmy na to. Nie można było oderwać wzroku. Nigdy w życiu w żadnych górach, w żadnym miejscu czegoś podobnego nie widziałam. W Andach widziałam kiedyś najpiękniejszy zachód słońca, no ale to jednak było coś innego.
- - - - - - - -
I tyle. W każdym razie bardzo ogólny zarys całej tej podróży był właśnie taki. To kogo zachęciłam na wyjazd do Nepalu?
Aha byłabym zapomniała (tzn. o tysiącach rzeczy tu nie napisałam, które mi się przydarzyły. No ale jeszcze coś co mi się szczególnie podobało). W Kathmandu, dokładnie w dzielnicy Patan byłam nad rzeką na ceremonii palenia zwłok. Oni tak chowają zmarłych, palą a ich prochy wrzucają do rzeki (tzn. wyznawcy hinduizmu, bo np. w Tybecie ciała zmarłych są wynoszone w góry gdzie zjadają je sępy).
I byłam jeszcze w kinie! Prawie umarłam z nudów. Kina mają tam nieliczne, a w tych które są, wyświetla się tylko indyjskie filmy, które wyglądają jak brazylijskie telenowele, tylko zamiast mówić to tam śpiewają. Po prostu kulturalny odjazd.
A dzień przed odlotem z Nepalu spędziłam całą noc na dyskotece w "Pub Maya" (Maya - to miłość po Nepalsku), gdzie przez całą noc leciała na zmianę muzyka Britney S. i Eminema.
I jeszcze jedno! (ja tak sobie pewnie będę przypominać różne rzeczy do rana). Pisałam tutaj kiedyś o bajce o tym, że Slash pojechał do Nepalu po mleko z jaka do zupy....post pierwszy og góry -
http://www.forum.mjpolishteam.pl/viewto ... &start=300 więc stwierdzam, że: Mleko z jaka jest okrropne!!. Strasznie słone i takie gęste, nie do przełknięcia. Spróbowałam raz i dziękuję. Nie wzięłabym tego znowu do ust, nawet jakby to była zupa ugotowana przez Slasha.
- - - - - - - - -
dobranoc
