Recenzja:
Powrót Króla (kino)
W okolicach Halloween ulubioną pożywką widzów są krwiste horrory o tępych małolatach dających się pożreć bądź zaszlachtować różnej maści szkaradom. Jeśli jednak odrzuca Was widok rozrywanych ciał pojękujących w rytm kolejnych uderzeń młotka, zawsze możecie wybrać się do kina na roztańczone ghost story pt. "Michael Jackson's This It". W tej chwili to najgorętsza premiera z Hollywoodu – wytwórnia Sony wydała 60 milionów dolarów na materiały wideo, na których zarejestrowano przygotowania zmarłego przed kilkoma miesiącami króla popu do ostatniej trasy koncertowej. Montażem i reżyserią zajął się Kenny Ortega, który na śpiewach i tańcach zna się jak mało kto. W końcu to on zrealizował trzy części "High School Musical", gdzie Zac Efron z lepiącą się od żelu grzywką podskakiwał raźno na boisku koszykówki, zamiast wrzucić piłkę w odpowiednie miejsce.
Z setek godzin nagrań Ortega w ekspresowym tempie zmontował 112-minutowy film, który ogląda się z dużą przyjemnością. Co bardziej ambitni widzowie powinni jednak pamiętać przed seansem, że nie idą na klasyczny film dokumentalny. "This Is It" rzadko kiedy próbuje przedrzeć się przez niezliczone warstwy wybielonej skóry Jacksona i dotrzeć do jego prawdziwego oblicza. Przed kamerą 50-letni piosenkarz jest przede wszystkim Artystą spalającym się do reszty dla potrzeb stworzenia wybitnego show. Zapomnijcie o doniesieniach plotkarskich mediów, w których roztrząsano psychiczną i fizyczną dezintegrację Jacksona. W filmie autor "Thrillera" jest gejzerem energii eksplodującym ekstatycznie podczas prób. Ten Piotruś Pan aż się pali, by odlecieć do muzycznej Nibylandii wraz ze swoimi słuchaczami.
"This Is It" to dowód na to, że gdyby trasa koncertowa doszła do skutku, Jackson niechybnie powróciłby w glorii chwały na firmament show-biznesu. Jego muzyka ma wciąż siłę rażenia porównywalną z kanonadą artylerii. Nie wierzę, że na sali kinowej znajdzie się choćby jedna osoba, która nie będzie podrygiwać kolanem do rytmu "Smooth Criminal", "Black and White" czy "Beat It". I jak te piosenki są w filmie opakowane: dziesiątki tancerzy, fenomenalne nagłośnienie, wbijająca w fotel pirotechnika. Wieszcz napisałby tylko: Wstąpiłem na działo, dwieście armat grzmiało.
Maja Katz
Filmweb
źródło: http://www.filmweb.pl/f538756/Michael+J ... ew.id=8779
Myślę,że warto przyjrzeć się wypowiedzi jednego z użytkowników portalu Filmweb, bo jest niesamowita:
"Wychwalany, ukamieniowany i znowu czczony"
Do kina wybrałem się raczej z towarzyskich powodów, a nie dlatego, że jestem wielkim fanem Michaela. Kiedy on był na topie, buntowałem się przeciwko modzie i popowi, dla mnie była to po prostu kolejna reklamowana gwiazda w TV. Szacunek zacząłem mu okazywać, kiedy większość ludzi zaczęła się od niego odwracać i zauważyłem hipokryzję wśród "fanów", którzy wspierali go, kiedy był na szczycie, a później ośmieszali go, kiedy przeżywał swoje największe upadki.
Ludzką naturą zdaje się być wywyższanie jednostek na piedestały, po czym mieszanie ich z błotem, tudzież krzyżowanie (pamięta ktoś koszulkę Axl'a Rose'a z Jezusem i napisem "Kill Your Idol"?) - Michael Jackson jest jednym z przykładów takich "upadłych ikon". Sam kiedyś porównując siebie w wywiadzie do Jezusa, wzbudził politowanie wśród ludzi, którzy jego "upadek" traktowali jako kolejną rozrywkę w TV (coś typu Britney Spears zgolona na zero) i wypowiedź tą wzięli za przejaw choroby psychicznej. Dziś myślę, że Michael miał rację, choć niepotrzebnie mówił to publicznie.
Michael inspirował miliony, wzbudzał zachwyt milionów i przez miliony został "ukrzyżowany", a po śmierci ukoronowany na króla popu ponownie i to pewnie przez tych samych ludzi, którzy śmiali się z jego upadku. Także dlatego podszedłem do tego filmu sceptycznie, wiedząc, że podobnie jak na śmierci papieża, ktoś chce zarobić na śmierci Michaela. "Trasa nie doszła do skutku, - odzyskajmy część kasy sprzedając tani materiał i nazwijmy go wersją limitowaną. Do tego zróbmy to od razu, póki jeszcze w TV jest sporo szumu o jego śmierci". Gdybym jeszcze wiedział, że nakręcił to koleś od "High School Musical", to pewnie wcale bym nie poszedł zobaczyć "This Is It".
Film zawiera mało wywiadów z ludźmi z otoczenia gwiazdora, natomiast nie skąpi wielu minut muzyki - także sporej ilości całych utworów. To powinno przekonać każdego fana Michaela Jacksona, żeby pójść na ten film do kina. Choć pewnie fani i tak kupili bilety jako pierwsi, bowiem "This Is It" wyświetlano tylko przez dwa tygodnie. Swoją drogą - niezłe zagranie marketingowe. Film to zlepek scen z prób do niedoszłego największego show na naszej planecie, co wziąłem początkowo za słaby powód zobaczenia filmu w kinie (w końcu to tylko próby do koncertów). Jednak jakość dźwięku i to, jak wspaniale tańczył i śpiewał Jackson i jego ekipa na scenie nie pozostawiło złudzeń - film zasłużył na to, aby go pokazywać w kinie. Pomimo tego, że nie jest to prawdziwe show, a zaledwie trening, to po pierwsze wszystko wygląda fenomenalnie już w fazie przygotowań. Po drugie może właśnie taki charakter powinien mieć ten film, czyli nieskończone dzieło.
Istotnym smaczkiem w "This Is It" są filmowe wstawki, które zrealizowano bardzo profesjonalnie - w technologii 3D na potrzeby wyświetlania ich podczas koncertów.
Jeśli ktoś wątpił w to, że Jackson był w stanie zaprezentować jeszcze cokolwiek poza rozpadającym się nosem, powinien poczuć się głupio, ponieważ w "This Is It" Michael rusza się na scenie jakby miał nadal ze 20 lat, a śpiewa tak, jakby nigdy nie przestał śpiewać. Poza tym na filmie widać, jakim perfekcjonistą był, jak wiele wymagał od siebie i od innych. Miejscami potwierdza się czyjeś powiedzenie, że Jackson przez całe życie był jak dziecko - to widać w wielu scenach. Przede wszystkim jednak widać, że przez wielkich tancerzy, muzyków, ludzi z branży filmowej i muzycznej traktowany był jak święty (tak się do niego odnoszą, jakby był prawdziwym królem).
Nie jednej osobie łezka zakręci się w oku... Niby to wspaniale, że mamy szansę zobaczyć coś nowego i świeżego, co zostało po wielkim gwiazdorze, ale z drugiej strony fakt, że było tak blisko, aby udowodnił każdemu, że nie umarł i nikt nie może mu się równać, jest bardzo smutny i odbiera wiarę w cuda. Jakkolwiek bluźnierczo to zabrzmi, - Michael dla sporej rzeszy ludzi był jak święty,- cokolwiek złego zrobił, jakkolwiek by się nie skompromitował - był kimś, w kogo wierzyli do ostatniej chwili. Czy nam się to podoba czy nie, do ostatnich pokoleń łatwiej dotrzeć muzyką pop niż religią. Osobiście nie mogłem uwierzyć, że On po prostu odszedł - tuż przed własnym "zmartwychwstaniem". Bo nie jestem już zbuntowanym nastolatkiem, który wszystko co znane bierze za głupie i komercyjne. Dorosłem już dawno temu, żeby przekonać się, że on zawsze był największy. Zmieniały się tylko pokolenie i media, które stawiały go w różnym świetle, w zależności od tego, na co ludzie w danej chwili mieli ochotę, - na wysławianie albo na kamieniowanie.
Michal
źródło:
http://www.filmweb.pl/topic/1239741/%22 ... ny%22.html