Tak! Coś mnie dzisiaj poruszyło. Nie lada poruszyło. Nie, żeby tylko jakieś drgnięcie, łza, to był wewnętrzny wulkan. Może ze mną jest coś nie tak? Może ten film to jedynie złudzeniem emocjonalności, a tak naprawdę znikomo frapujący? A może to jednak coś znaczy- to, że nie umiem sklecić jednego inteligentnego zdania, ba, poprawnego gramatycznie, merytorycznie i stylistycznie. Ano, ponadto możecie mnie wykląć, w rzeczy samej, za oglądanie filmów o tematyce nieco kontrowersyjnej, jako, że widzę, iż temat ostatnio był dość rozchwytywany na forum.
To mój drugi kandydat na zwycięzcę (?
wszech czasów, w mej małej liście filmów ulubionych) o tej tematyce. A może i bluźnię, ale coś mi mówiło, że poruszy mną dogłębnie. No i tak się stało, jak już dywaguję od dobrych kilku linijek tekstu.
To może teraz przejdę w końcu do opisu, żeby nie wyszło, że to jedynie mrzonki, a jak tak dalej pójdzie to i makabreska.
To film iście w tematyce osadzony, ale zupełnie inny niż te, które do tej pory dane mi było zobaczyć. Tak, film o parze homoseksualistów. Ma w sobie coś z lirycznego i finezyjnego z
Happy Together, mistrza od spraw miłosnych, Wong Kar Waia (notabene, mego ukochanego reżysera). Tylko, że rzeczywistość nieco odmienna- to nie gorące argentyńskie rytmy, lecz piękno szwajcarskich krajobrazów i tłoczność hongkońskich ulic.
Soundless Wind Chime to historia miłosna, w której reżyser dużą wagę przywiązuje do gestów, spojrzeń, mimiki, język utworu jest bardzo lapidarny. A wszystko da się ujrzeć jak na dłoni. Piękno krajobrazów, zdjęć, muzyki- całość zapiera dech w piersiach.
Ricky wyjeżdża do Szwajcarii, po tym, jak poznawszy w Hongkongu Pascala (swoją drogą, w nieco specyficznych okolicznościach, ale to już, jeśli ktokolwiek byłby zainteresowany, może zobaczyć sam)- obcokrajowca, nawiązuje z nim nieco bliższą znajomość. Od samego początku wspiera nowo poznanego przyjaciela, pomaga mu odnaleźć się w mieście i znaleźć pracę. Przeżywają wspólnie wzloty i upadki, jednak w pewnym momencie coś sprawia, iż to, co niegdyś ich łączyło, już nigdy nie będzie takie samo. W poszukiwaniu śladów przyjaciela Ricky wyjeżdża zatem do wspomnianej już Szwajcarii, gdzie poznaje Ueli, mężczyznę pracującego w antykwariacie, niezwykle podobnego z wyglądu do Pascala. Aparycja jednak to nie wszystko- nowy znajomy okazuje się bowiem zupełnie inny niż dawny przyjaciel Ricky' ego. Obie historie przeplatają się w filmie, powoli poznajemy relacje łączące Ricky' ego i Pascala, a także dojrzewającą przyjaźń (i chyba przede wszystkim po prostu przyjaźń) Ueliego i Ricky' ego. Dochodzimy w końcu do punktu kulminacyjnego i rozwiązania akcji.
Nic w tym filmie nie jest nachalne. W każdym bądź razie jeśli chodzi o relacje łączące Ricky' ego z innymi. Nadmiernej dawki fizyczności w wydaniu, myślę, niewymagającym komentarza, także nie trzeba się obawiać. Jedyną taką, zdawać by się mogło, niekoniecznie przyswajalną sceną jest związek Pascala z jego szwajcarskim przyjacielem, która jednak kończy się dość szybko, bowiem niedługo po tym, jak poznaje głównego bohatera.
To mnie właśnie mile zaskoczyło, bo właśnie takiej dawki emocji potrzebowałam, czegoś, co nie będzie nachalne. Muzyka jest genialna, zakochałam się w
In between Insy Rudolph, z zespołu Sepiasonic
http://www.myspace.com/insarudolph.
Przyspieszone sekwencje, szybko mijające dni w wiecznie żywym Hongkongu. Masa neonów, tłum, a przy tym elastyczność nocy.
Może nie jestem obiektywna, ano nie jestem, ale czy przeżywanie fabuły filmu na tym polega?