Smile, though your heart is aching...
Takie to proste i trudne zarazem.
W sumie miałam się już w tym rozdaniu nie dopisywać, ale skoro interpretacja jeszcze nie zamknięta, a ja wreszcie mam kilka chwil wolnego czasu, to dopowiem tych kilka słów od siebie.
Smile jest dla mnie piosenką szczególną. Gdy się zastanawiam, jak ją zaklasyfikować, to przychodzą mi do głowy określenia typu: mądrość życiowa, mantra, wskazówka. Swego czasu była dla mnie bardzo ważnym utworem, który umożliwiał przetrwanie, chronił przed zapadnięciem się w głąb. Chyba dlatego właśnie pierwszy wers umieściłam w swoim podpisie. To był instynktowny odruch - gdy rok temu usłyszałam tę najgorszą wiadomość, ręce same sięgnęły po HIStory i wybrały ten właśnie, nie inny utwór.
Smile na pewno nie jest piosenką o pozornym uśmiechu, o masce, jaką nakładamy, by ukryć nasze uczucia, czy nasz ból - choć tak by się mogło wydawać, gdy czyta się tekst. Słowa utworu kojarzą mi się mocno z wierszem Staffa
"Przedśpiew" - jest w nim taka fraza:
"pogodny mądrym smutkiem i wprawny w cierpieniu". Ilekroć słucham
"Smile" ta fraza wizualizuje mi się przed oczyma. Ten utwór to właśnie taki pogodny, mądry smutek, który umie się uśmiechać, wierząc, że niezależnie od wszystkiego ta nasza życiowa szklanka jest do połowy pełna, a nie pusta. Pogodny smutek, który wie, że nadmierna rozpacz, rozdrapywanie ran i grzebanie się we własnym bólu nie pomagają, a pogrążają jeszcze bardziej. To piosenka o złotym środku, umiejętności pogodzenia się z życiem i tym, co ono nam niesie. Czy nazwałabym to poddaniem? Chyba nie do końca. Poddanie zakłada w pewnym sensie bierność, rezygnację, a skoro mam dostrzegać piękno życia mimo tego wszystkiego, co mnie doświadcza (
You'll find that life is still worthwhile), to trudno o poddaniu mówić. Może raczej o mądrości życiowej, doświadczeniu, które niejednokrotnie pokazuje nam, że to, co złe nie trwa wiecznie, a to, co trudne ma w większości wypadków swój paradoksalny sens?
Smile jest dla mnie też utworem o stosunku do świata. Bo gdy nam źle, tak naprawdę możemy zachować się dwojako. Odwrócić się do niego plecami, a twarzą do symbolicznej ściany - jak obrażone dziecko, któremu zabrano jego ulubioną zabawkę, albo - wyjść swoim trudnościom naprzeciw, powalczyć z nimi, a jak się nie da - pokochać. Truizm? Pewnie tak, ale jak ciężko go wcielić w życie, gdy ono tego wymaga. Czego w nas więcej? Akceptacji i umiejętności wyciągania wniosków, czy tego zbuntowanego dziecka? A przecież życie zawsze daje nam jakąś alternatywę, może tylko nie umiemy jej dojrzeć? Może trzeba się uśmiechnąć - przez łzy, bunt, rozgoryczenie - by ją zobaczyć? Dokładnie tak, jak napisała o tym
anja:
Wydaje mi się jednak, że piosenka Smile ma przede wszystkim wymiar osobisty. To piosenka o optymistycznej stronie naszej osobowości. Tam należy szukać pomocy, gdy spotyka nas tragedia. Bo smutne i tragiczne chwile w życiu są nieuniknione, są nieodłączną częścią życia, tak jak chwile szczęścia. Z pewnością kiedyś doświadczymy jednych i drugich. Ważne, żeby nie zasklepiać się w bólu i rozpaczy, bo na pewno kiedyś jeszcze spotka nas coś dobrego.
No i jeszcze jedno: konformizm czy nonkonformizm? Odkrywcza nie będę, bo w sumie wszystko zostało już tutaj napisane - sztuką jest umieć zachować równowagę pomiędzy konformizmem i nonkonformizmem. Konformistami w jakimś stopniu nie przestaniemy być - bo przecież zawsze jest ta konieczność dostosowania się do norm, założeń, oczekiwań - o której pisał
Pank:
Zastanawia mnie pogląd Durkheima bodaj, wedle którego nie jesteśmy sobą, tylko tym, czego się od nas oczekuje. W naszych realiach: studiujemy, szukamy prestiżowej, albo chociaż nieźle płatnej (a najlepiej i to, i to!) pracy, zakładamy rodziny - nie tyle, bo tak chcemy. Mamy przecież nad sobą innych, ten przeklęty miernik, który co rusz gotów jest nie tylko nas pochwalić, nagradzać, ale też i karać - rzucać niesympatyczną uwagą, jak coś nie idzie zgodnie z zamierzonym planem.
Tak, społeczeństwo, kultura, świat, to ta nieszczęsna gombrowiczowska Forma, która nas jednocześnie zniewala i ogranicza, ale której odrzucić się nie da. To ta nieszczęsna ferdydurkowska ciotka, pochylająca się nad każdym z nas i powtarzająca w kółko: "Bądź kim chcesz - lekarzem, złodziejem, aktorem, piosenkarzem, ale bądź kimś, bądź jakiś, żebym cię mogła zaklasyfikować, włożyć do konkretnej szufladki". W tym sensie od konformizmu uciec się nie da, bo nawet jak za wszelką cenę uciekniemy od bycia "kimś" i zaczniemy "być" po swojemu, to świat i tak nam swoją łatkę przypnie.
A nonkonformizm, umieranie dla idei? Cóż, my jesteśmy społeczeństwem wychowanym na zajeżdżonym romantycznym sposobie postrzegania świata, a szczególnie bohaterstwa. I to się na nas mści. Uwielbiamy swoje ikony, swoje symbole, patetyczne słowa i akademie ku czci. Im większe poświęcenie, większy stopień tego romantycznego nonkonformizmu, tym lepiej, bez względu na ostateczny efekt i rozrachunek. Taki nonkonformizm dla mnie na dłuższą metę nie ma większego sensu. Tu bliska jestem poglądom Norwida, który już wtedy, u schyłku romantyzmu pisał, że wypracowane przez Polaków bohaterstwo mija się z celem, bo za każdym razem rodzi tylko bezsensowną rzeź. A też był nonkonformistą, tylko że w inny, nie bohatersko - martyrologiczny sposób. Gdy pozbawionemu praktycznie środków do życia, schorowanemu, stojącemu przed widmem zamieszkania w przytułku dla ubogich zaproponowano współpracę z gazetą, Norwid najpierw zapytał się, ile będą mu płacić, a potem ofertę odrzucił. Nie dlatego, że płaca była zbyt mała. Dlatego, że nie był w stanie pogodzić się z tzw. wierszówką. Uznał, że bez sensu urządzony jest ten świat, w którym mierny twórca, który spłodzi kilkadziesiąt niskiego lotu linijek tekstu zarobi więcej, niż geniusz, który piękną myśl zawrze może w kilku, ale za to wyjątkowych wierszach. Nie zamierzał być konformistą i zapychać szpalty gazety byle czym. Czy potrafiłabym tak? Pewnie nie, przeważyłaby chęć zapewnienia sobie środków do życia, nawet za cenę rezygnacji z pielęgnowania swojej pozycji i swojego talentu.
Jakby te moje rozważania zgrabnie zamknąć? Marek Edelman powiedział kiedyś: "Nie poświęca się życia dla symboli". Z drugiej strony tłuką się po głowie słowa Herberta: "Idź wyprostowany wśród tych, co na kolanach". Nie ma jedynej słusznej odpowiedzi. Myślę, że trzeba być jak te szalki wagi, które powinny się równoważyć, zachowując umiar pomiędzy każdą z tych postaw. Może właśnie po to, by dostrzec, że życie jest coś warte i że zawsze trzeba się podnosić, otrzepać z kurzu, uśmiechnąć i próbować dalej.