Bartek Dobroch wrote:Michael Jackson żyje
„Michael Jackson nie żyje”. Takie tytuły pojawiły się wczoraj w nocy w internecie i telewizji, dzisiaj w prasie. Tak napisał też już chwilę po tym, jak informacja obiegła wszystkie serwisy Michał Kuźmiński, współautor „Tygodnikowego” blogu „POPkulturalni”.
Michael Jackson nie żyje? Eee tam. Żyje. I jeszcze nas wszystkich przeżyje.
Z szafowaniem słowami „śmierć”, „pożegnanie”, „odszedł” byłbym więc ostrożny. Elvis odszedł. Bzdura! Elvis żyje. Jim Morrison zmarł z przedawkowania heroiny i leży na cmentarzu Pčre-Lachaise. Au contraire! Sfingował śmierć i żyje sobie spokojnie na Kanarach. Siedzi całymi dniami na werandzie czytając na okrągło Huxleya, Blake’a i Rimbauda. Marilyn Monroe popełniła samobójstwo. A może jedynie sfingowano jej morderstwo? The Beatles nie istnieją od 29 lat. Czyżby? Co kilka lat nagrywają nowe płyty. Kurt Cobain się zastrzelił. Sprzeciw! Kurt Cobain został zamordowany. Jimi Hendrix udusił się wymiocinami. A może też został zamordowany? Sid zabił Nancy. Nie, to Nancy wykończyła Sida. Walt Disney po śmierci został skremowany. Nieprawda! Został zamrożony, by za sto lat po wynalezieniu lekarstwa na raka, mógł wrócić do życia. Gdy obudzi się ze snu, z pewnością nakręci autobiograficzną wersję „Królewny Śnieżki”.
Ze śmiercią ikony popkultury nigdy nic do końca nie wiadomo. A nawet jeśli wiadomo, to i tak śmierć ikony popkultury to nie to samo co śmierć szarego człowieka. Dla nas oznacza ona nieuchronnie pożegnanie z życiem doczesnym. Czy Michael Jackson żegna się z życiem doczesnym? Nie sądzę. Raczej wchodzi w nowy etap tego życia. Ta śmierć nie oznacza nawet końca jego kariery. Ta załamała się już 12 lat temu. Prawda, miał wrócić na scenę, ale popatrzmy tej prawdzie w oczy – nikt w sukces tego powrotu, poza milionami jego zagorzałych fanów, nie wierzył. Nawet jeżeli osiągnąłby sukces, to raczej doraźny. Jeżeli poniósłby porażkę, ta porażka byłaby zapewne druzgocąca. Umarł bojąc się tego doraźnego sukcesu lub druzgocącej porażki. Nie wytrzymując presji tego sukcesu i groźby porażki. Zbyt wielkie odniósł wcześniej sukcesy, by zadowolić się wątpliwą glorią gwiazdorskiego rekonwalescenta, za dużo znosił ostatnio porażek, by podnieść się po kolejnej i zapewne ostatecznej. Umarł, żeby wystąpić znowu jako król, nie jako żebrak.
Wyobrażam sobie te płyty, które wyprzedają się teraz w takiej ilości, że już nie tylko „Thriller”, ale cała reszta dyskografii okupują pierwsze miejsca list sprzedaży wszechczasów. Nowe wydawnictwa, na które trafiają dziesiątki nigdy nie publikowanych utworów gwiazdy i mimo że znacznie słabsze od „Bad” czy „Black or White”, nie wpadające tak w ucho, od razu stają się przebojami numer jeden na wszystkich listach przebojów. I wreszcie trasa: trójwymiarowy Jackson z laserów i świateł znów wykonuje swój „moonwalk” w kosmicznym uniformie.
Jego artystyczna śmierć – koniec euforycznej sławy, bogactwa, długi, zapaść twórcza, fala procesów i oskarżeń – nastąpiła jeszcze za życia, dobrych kilka lat temu.
Może nie wypada o tym pisać w dzisiejszych okolicznościach, ale nie wiem czy nie bardziej zaskoczyłby mnie tytuł prasowy: „Michael Jackson żyje”. Zresztą nie wiem czy nie byłby bliższy prawdzie. Bo śmierć „króla popu”, w popkulturowym sensie bliższa raczej będzie zmartwychwstaniu. Czeka nas jego prawdziwy wielki comeback. Taki, o którym marzył po latach upokorzeń, po tym, jak dźwigał się powoli z showbiznesowego rynsztoka. Może zresztą właśnie to podnoszenie się po upadku go zabiło? Wyschnięty był, skulony w sobie, jeszcze bardziej przezroczysty i marionetkowy niż w rzeczywistości. Przypominał jakiegoś dyktatora, przywódcę wykreowanego przez siebie świata, który od dawna nie sprawował już nad nim faktycznej władzy, ale nadal usiłował podtrzymać pozory panowania.
Za dużo od niego oczekiwano. Jego koncerty sprzedały się znów w błyskawicznym tempie, ale nie mógł już wrócić na pierwsze miejsca list przebojów i sprzedaży. Żeby to zrobić musiałby zdetronizować samego siebie. Zapewnił sobie nieśmiertelność, ale wszyscy liczyli jeszcze na coś więcej. Był popkulturowym Chrystusem, który zgromadził miliony wyznawców na całym świecie, rozbudzał w nich wiarę w swój dziecięcy, naiwny, wymarzony świat, głosił kazania w swoich przebojach wyśpiewywanych i wytańczonych do dziesiątek tysięcy ludzi na koncertach oraz w teledyskach emitowanych w MTV. Śpiewał słowa proste, chwytające za serca. Że „jesteśmy światem, jesteśmy dziećmi”. Żebyśmy „uleczyli świat, przerobili go na lepsze”. Że „jeśli myślisz, by być mym bratem, nie ma znaczenia czy jesteś czarny czy biały”. Głosił dobre nowiny dla świata, ale sam od tego świata próbował uciec, schować się przed nim w jakiejś wykreowanej krainie.
Powiem szczerze, nie lubiłem go długo. Najbardziej chyba właśnie za tą naiwność, zdziecinnienie. Drażnił mnie. W okresie burzy i naporu poszedłem na giełdę z jego płytą „Dangerous” i wymieniłem ją na starych Floydów albo Zeppelinów. Wtedy nie doceniałem jeszcze kiczu, jako formy artystycznego wyrazu. Teraz trochę żałuję.
Można nie znosić jego muzyki, nie móc jej słuchać, ale nie można podważyć stwierdzenia, że był jedną z najbardziej nietuzinkowych postaci minionej epoki. Jego życie jest materiałem na wielką powieść. O człowieku, którego przytłoczył otaczający go kult i nimb własnej boskości. Tak, że nie mógł poradzić sobie z powrotem do marności ludzkiego życia. O chłopcu, który nigdy nie osiągnął dojrzałości, bo zanim zaczął z opóźnieniem dorastać, jego niezaspokojone dzieciństwo dopadła już przedwczesna starość. O popkulturowym Chrystusie, który jednak bał się śmierci, bólu, cierpienia, uciekał od niej w paranoję leków przeciwbólowych, próbował oszukać starzenie dziesiątkami operacji plastycznych. I tak obsesyjnie chroniąc się przez nieuchronnym, bez wątpienia nieświadomie przyspieszał jego nadejście. Był też ofiarą swojej epoki. Wychowany jeszcze w świecie, w którym Czarnoskóry, inaczej niż dziś, w epoce sławnych raperów, nie mógł liczyć na globalną sławę, realizował marzenie o karierze białego człowieka. Tworzył gigantyczną machinę popkultury, aż sam stał się jej pokarmem. Ta machina połknęła go w końcu, przetrawiła i wypluła. Jak przystało na popkulturową ikonę, skończył w rynsztoku, dramatycznie i smutnie, ale raczej nie żałośnie i haniebnie. Do tego rynsztoka nie wpadł bowiem jednoznacznie na skutek świadomej czy nieświadomej autodestrukcji (choć oskarżenia pedofilskie, które na nim ciążyły, przyniosły w istocie autodestrukcyjny rezultat), ale strącił go do niego w dużej mierze showbiznes i cały ten świat, który wcześniej z pasją i oddaniem współtworzył.
Jeżeli istnieje pisarz, któremu starczyłoby talentu, aby taki materiał, jakim było życie Jacksona przekuć w wielką powieść (jakiś intelektualista swobodnie żeglujący w popkulturze? Salman Rushdie? Joyce Carol Oates?), myślę że byłoby to warte próby.
Może zabrzmi to okrutnie i zamiast lamentować nad trumną, narażę się śmiertelnie swoim niepoprawnym myśleniem, ale w pewnym sensie, jakby podświadomie – choć nie jest to absolutnie żadna spekulacja – ta śmierć nastąpiła w najlepszym (choć paradoksalnie w najsmutniejszym i najgorszym) momencie życia Jacksona. Bo to nagłe odejście młodego jeszcze stosunkowo „króla popu”, niespodziewane choć zapowiadane pewnymi znakami i poprzedzające długo oczekiwany powrót na scenę, ocali i wykuje jeszcze mocniej i trwalej jego legendę.
Cokolwiek się o nim sądziło, trzeba przyznać: Jackson był żywą legendą popu, wiec i umarł, a raczej przeszedł do ziemskiej wieczności, śmiercią popkulturowej ikony.
I tylko Warhola za wcześnie zabrakło, żeby tę Jacksona ikonę serigrafować.
Piszą o tym różni ludzie, wierzymy bo chcemy wierzyć... wierzyć, że świat nie jest zwyczajny. I że życie nie jest szare,a tymczasem wyrzuca się nas do kosza i oznacza jako SPAM.
I nie chodzi mi tylko o kwestię śmierci MJ'a,ale o śmierć wszystkich tych gwiazd, które zostały w owym artykule wymienione. Tak było już za czasów Franciszka Józefa,kiedy to ludzie nie chcieli dopuszczać do myśli faktu, że on nie żyje i jakoś nikt do rynsztoka ich nie wywalał.
W dzisiejszych czasach jest tak,że jeśli ktoś znika z mediów to znaczy, że nie żyje. MJ po wielu latach zawieszenia znów się pojawił w telewizji, prasie, radiu i internecie. Teraz ludzie już nieco ochłonęli po tym wielkim boom'ie, ale czy to znaczy, że skoro się o nim już nie pisze to nie żyje? Czy przez te X lat, kiedy media nie chciały o nim wspominać też nie żył?
Co będzie to będzie.