Nie sądzę, że wspomniane tutaj płyty stanowiły chociaż pięć procent przesłuchanych lub zakupionych albumów. Bo w życiu nigdy tyle nie skoncentrowałem się na Madonnie, na przykład. Nadrobiłem koncertowe zaległości, wielbię
The Girlie Show, doceniam album
Erotica a i dwukrotnie obejrzana
Evita wzruszyła. Nawet limitowana edycja
Hard Candy leży dumnie na półce, właśnie
w ten sposób. Na Mobym i obok strasznego
Nevermind Nirvany. Sama płytka oczywiście w dalszym ciągu ląduje w odtwarzaczu - remiksy jak remiksy, ewidentnie house. Brakuje
Ring My Bell, ale okładka za to nie straszy różem. Miętówek jeszcze sześć - biało-czerwone, raczej takie sobie,
made in China, ale w końcu od Madonny. No i mają mało kalorii.
Poza tym pojawiło się - w kolejności dowolnej - trochę Prince'a, Radiohead, Edyty Bartosiewicz, Lecha Janerki. Tak, tak, nawet i Maryli Rodowicz. I jeszcze trochę. Może kiedyś napiszę więcej o wrażeniach.
kaem pisze:Nowa płyta Coldplay
Powrócili. Nawet z hukiem. Tyle, że nie rozumiem przesadnych peanów na temat nowego produktu czy – o! - reklamowania go jako mrocznego lub - co dziwi chyba najbardziej – rewolucyjnego w dyskografii zespołu. Bo jak nazwać wtedy różnice między, dajmy na to,
OK Computer a
Kid A Radiohead? Albo
The Game i
Hot Space grupy Queen? Co tak właściwie wzbudzać kontrowersje ma? Może i Martin nie śpiewa już tyle falsetem, może i więcej gitar, może i teksty dojrzalsze… Ale to tak właściwie ten sam Coldplay, co na
X&Y. Nierówny, ale i z kilkoma intrygującymi momentami. Wszak niesamowicie zgrabny jest chociażby
Violet Hill czy utwór tytułowy. Nie można chyba wybrać było lepszych kompozycji promujących album. Świetny jest
Lost, o wiele bardziej w wersji akustycznej - tak bardzo nasuwający skojarzenia ze spokojniejszymi elementami poprzednich płyt. Bardzo zaskoczył też
Cementeries In London. Szkoda tylko, jak Mandey celnie zauważył, że inspiracje U2 wyczuwa się na kilometr. W
Strawberry Swing osiągają one apogeum. A przecież
Viva La Vida or Death And All His Friends to nie dzieło takiego samego kalibru co
The Joshua Tree. Może nawet i
War. Tylko solidnie wykonane dzieło.
tinkerbell pisze:Ja ostatnio odnawiam zasoby Queen z lat 70tych
Zdobyłem w końcu brakujące ogniwo tego okresu,
Sheer Heart Attack. I o ile na poprzedzających
Queen i
Queen II – chyba bardziej docenianych po latach od premiery niż w swoim czasie – Queen zbyt nawiązywał do zespołów, którymi się inspirował, tak tu mamy już do czynienia z inną bajką. Bo nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że to właśnie na ich trzeciej płycie wyklarował się ich charakterystyczne styl, chórki, brzmienie gitary, pewnego rodzaju poczucie humoru. No i to ta płyta była zapowiedzią wybitnej - i nie sądzę, by było to na wyrost -
A night at the Opera. Do kolekcji z tego okresu brakuje mi tylko koncertowej
Live Killers - tyle, że daleki jestem od często spotykanych zachwytów nad tą płytą. Szczególnie, że ostatnimi czasy wydany
Rock Montreal zdaje się bić wydawnictwo na głowę. To ja już wolę posłuchać bootlegów sprzed wspomnianego
A night at the Opera. Wtedy dopiero grano perełki. Wszelkie
Father to Son,
The March of the Black Queen… Tak brakujące na chętnie wydawanych koncertach z lat osiemdziesiątych.
Mandey pisze:Jedna z najbardziej oczekiwanych przeze mnie płyt w tym roku...
Czy wypadało, czy nie wypadało wrócić Brianowi Mayowi i Rogerowi Taylorowi jako Queen, oceniać nie zamierzam. To, na ucho moje, przede wszystkim płyta Paula Rodgersa nagrana z dwoma byłymi członkami tego zespołu - bo
The Cosmos Rocks to album naprawdę ciężki do porównania nawet z wyróżniającym się na tle twórczości grupy
Made in Heaven. I nie tylko brak Mercury'ego słychać - bo bardzo brakuje też Johna Deacona. To temu duetowi zawdzięczamy w końcu najwięcej urozmaiceń i kreatywnych rozwiązań w dyskografii Queen. Przykład - to głównie z ich inicjatywy zespół zaryzykował się wydać w takiej a nie innej formie popowy
Hot Space! Także ciężko powiedzieć cokolwiek ciekawego o brzmieniu basu, tak bardzo wyróżniającego dotychczas zespół. Na
The Cosmos Rocks ten... tylko jest. Po prostu. Brzmi poprawnie - tak samo do bólu poprawnie jak całe
The Cosmos Rocks. Płycie licznych braków - zwrotów akcji, niespodzianek, wyjścia poza ustalony schemat, żonglowania stylami i klimatami. Słucham początek piosenki - i z góry zakładam, co wydarzy się dalej. Nie mylę się. Ale i trudno powiedzieć, że album jest zły! Jest chociażby bluesowy, stonowany
Voodoo, prywatnie mój faworyt. Albo energetyczny, rock'n'rollowy, nasuwający skojarzenia chociażby ze starym utworem
Coming Soon,
Cosmos Rockin'. Coś, czego tak naprawdę można było się nie spodziewać - co tu dużo ukrywać - po starszych już muzykach. A jednak! Wspaniałe melodie mają też takie kompozycje jak
Smile czy
Some Things That Glitter. A co do nieporozumień - może
Call Me miało nawiązywać do
Crazy Little Thing Called Love? Kto tam wie. Nie wyszło. I
Say It's Not True, jedyny utwór na którym udziela się Paul z Rogerem. Byle jakie, szczególnie jak na singiel promujący. Dziwi też obecność
Small (reprise) - tak bardzo niepotrzebnego na zakończenie płyty.
Tak... Marzy się jednak nowe
Made in Heaven.