Nieoczekiwane okoliczności spowodowały, iż pojawił się czas na nadrobienie zaległości
. Wpierw obejrzałem dwa DVD
Janet Jackson, co by przygotować się na jej europejską trasę.
Dwa koncerty- jeden z Nowego Jorku, z trasy
The Velvet Rope. I drugi, z Hawajów, z trasy
All For You. Oba koncerty już znałem, miło jednak było je sobie przypomnieć z płyty wizyjnej.
Można je sobie teraz porównać. I to są dwa różne występy. Pierwszy skonstruowany jest tak, że sprawia wrażenie kameralnego. Mnie nasunęło się skojarzenie z przedpremierowymi występami Madonny czy Timberlake'a w Londynie, w małych klubach, jeszcze przed trasą koncertową. Nie wiem, czy dlatego, że na koncercie w Nowym Jorku występ odbywa się w zamkniętej sali (Madison Square Garden nie jest jednak przecież małe), a bardziej chyba z charakterem występu, z kotarą teatralną i cyrkową oprawą, nieco przywołującą
Girlie Show koleżanki Madonny (którą kiedyś Janet krytykowała).
Koncert, pomimo mniejszego rozmachu choreograficznego, bardziej uwodzi większym zaangażowaniem Janet, czasami sprawiającej nieco niepewnej, co myślę jednak jest złudzeniem.
Koncert na Hawajach, już w kolejnej dekadzie, ma więcej z występu openerowego (którym zresztą jest). Bardziej rozbudowane układy choreograficzne, szybka zmiana scenerii, Janet bardziej na dystans z widownią.

Przede wszystkim zaskakuje mnie to, że Janet potrafi odpuścić sobie konkretne układy taneczne- jak w
Alright na pierwszym koncercie czy
Together Again na drugim. Po drugie zakłada mało dopasowane ubrania, mniej przez to akcentujące jej ruchy. Owszem, cały czas tańczy, śpiewa bez playbacku (!), często zmienia scenerię i kostiumy. Buduje nastrój, zaczynając od piosenek szybkich, by potem wrócić z widownią do starych przebojów, potem zaprosić do jarmarcznej zabawy, pełnej wesołości i fajerwerków. Następnie zmienić nastrój i opowiedzieć o swojej samotności przy depresyjnych a nawet wykrzyczanych utworach. Na końcu pojawia się gniew, by po rozładowaniu wrócić do pogodnych, ale już nie rozhulanych, a bardziej stonowanych kompozycji, niosących krzepiące przesłanie. Tak wygląda konstrukcja obu koncertów. Przy
The Velvet Rope, najlepszej moim zdaniem płyty Janet (w tym samym czasie ukazał się debiutancki krążek Eryki Badu i to była ta liga) i trasa była bardziej osobista. Przy kolejnej, bardziej celebrującej jej radość, Janet dla mnie niebezpiecznie poszła już w wizerunek beztroskiej trzydziestki, odsłaniając jakąś pustkę, ozdobioną fasadowym uśmiechem i posługując się erotyzmem znudzonej kobiety w wieku balzakowskim. Szkoda, bo Janet wielką gwiazdą jest.
Nie ma to jak położyć się przed godziną 23 w piątek, wstać z rana w sobotę i mieć cały dzień dla siebie. Z rana obejrzałam sobie DVD o
Prince'ie, wydane niedawno w Polsce, z serii
Rzeczpospolita poleca. Oczywiście, jako fan wychwytywałem każde merytoryczne pomyłki. Nie pamiętam filmu dokumentalnego ani artykułu w ostatnim czasie przeczytanego, dotyczącego analizy kariery któregoś z moich muzycznych faworytów, w których nie zdarzyłyby się pomyłki- i to rażące. Niewątpliwie dziennikarze muzyczni zwykle nie przykładają się do pracy. Wymagałaby ona już studiów nad danym wątkiem, tymczasem brakuje czasu i terminy gonią. Dla mnie żadne wytłumaczenie, dla nich pewnie tak. Czuję się już minionym pokoleniem, gdyż oczekuję rzetelności, bez ulg. Może też moi idole są nieaktualni? Marzy mi się dokładana analiza wizyjna, płyta po płycie, singiel po singlu. Z uwzględnianiem czasów, w którym one się ukazywały. Omówienie każdego niuansu wydawniczego, promocyjnego i związanego ze zmianami personalnymi w ekipie.
Ale kogo to dziś zainteresuje?- pewnie zapytałby jakiś spec od marketingu. Powstają jednak takie książki o Mozarcie, Beethovenie, Chopinie. Prince stał się klasykiem, jak jakieś 80% moich idoli i przeszedł dla mas w krainę nudy, póki nie odkryje go na nowo jakiś młodzian. Tymczasem na opasłe opracowania czekam.
A może ten brak precyzji wynika z większego oczytania fanów, mających powszechny i stosunkowo łatwy dostęp do źródeł?
Tymczasem oglądam ten program. Zaczyna się przyzwoicie. Odpuścili płytę
Prince, pominęli większość singli.
Soft And Wet zupełnie zignorowane. Ale nie liczyłem na dokładną dyskografię, a choć po kilka zdań na temat choćby 2/3 płyt. Tymczasem na wysokości płyty
Around The World In A Day mamy już za sobą 2/3 filmu. Zostało pół godziny, a tu jeszcze tyle do omówienia..
Ostatecznie zatrzymali się na
Batmanie, resztę sprowadzono do dwuzdaniowej puenty. Ignorowanie twórczości Prince'a z lat 90. to już dziennikarski stereotyp- a twierdzenie, że potem tylko okazyjnie nagrał coś dobrego śmierdzi dla mnie ignorancją, opartą na wyświechtanym haśle, który powtarzany setki razy stał się dla wielu faktem. Tym bardziej nieprawdziwie brzmi w ustach twórców filmu mówiących, że Prince przegrał z pojawiającą się muzyką rap, gdzie ten sam Prince z rapem eksperymentował już w 1988 roku na
Black Albumie, a od singla
New Power Generation to już w ogóle często i gęsto. Ciekawie też brzmi opinia, że Prince, wielbiący wysmakowany koktajl muzyki ponad podziałami; artysta który przebił się do mainstreamu dekadencką piosenką o zabawie aż po koniec wieku, który przesunął swoje zainteresowania również w sferę polityczną, pisząc najlepsze swe piosenki dla kobiet i nie odpuszczając sobie słownych igraszek z nimi, nie pasował do rapowego świata wulgaryzmów i pełnego od mizoginów posługujących się zredukowaną do minimum formą muzycznego przekazu.
Nasuwa się myśl, że rock w bogatej Prince'owej formie umarł. Umarł na płytach, nikt teraz nie ekscytuje się soczystymi solówkami gitarowymi. Bardziej chodzi o to by zgrzytało, by były poszarpane, nieharmonijne, neurotyczne, inkrustowane elektroniką.
Na koncertach jednak jest wciąż po staremu.
Czyli film mi się nie podobał? Nie. Po pierwsze zawiera oryginalne ścieżki. Niewiele, ale jednak (nie mogę już oglądać filmów o artystach, gdzie mówi się o danej piosence i w tle pobrzmiewa jakaś nieokreślona breja udająca ten utwór, bo wydawca chciał zaoszczędzić na tantiemach).
Kombinacja: krytyk i współpracownik artysty to najczęstszy patent wykorzystywany w nieautoryzowanych dokumentach. I jak słyszysz głównie peany pochwalne, to cię to zaczyna szybko nużyć. Tu nie uniknięto tej mielizny, ale na szczęście poza tym było o czym posłuchać.
Na korzyść tego filmu przemawia też, że jest pierwszym na naszym rynku. To takie wstępne kompendium o Prince'ie- Prince'ie z lat 70. i 80. Czekam na pełniejszy dokument.
Fenomen Prince'a pokazują przywołane w filmie anegdoty. Wypowiedź jednego z wczesnych menadżerów Prince'a:
W głowie mam miernik. Dużo piosenek powinno czy mogłyby się stać hitami. Mają być obiecujące, ale okazuje się, że nie są. Miernik w mojej głowie, gdy usłyszałem demo Prince'a, skoczył na koniec skali. Zespół brzmiał fenomenalnie. Zapytałem Chrisa, właściciela studia nagraniowego: "Co to za ludzie? Są niesamowici". Świetny gitarzysta. Perkusja jest na właściwym miejscu. Współpracuje z basistą, tworząc doskonałą sekcję rytmiczną. Do tego keyboard i nieprzeciętny wokal. Więc pytam, co to za zespół. On na to: "Lepiej usiądź". Mówię mu: "Nie. Co to za zespół?". Znów każe mi usiąść. "To jeden człowiek. Ma 17 lat. Gra na wszystkim. Sam wszystko napisał. I sam wszystko zaśpiewał". Dopiero wtedy usiadłem.
Inna anegdota:
Poszedłem go zobaczyć na koncercie w Audytorium. Nikt go nie znał w Wlk. Brytanii. "I Wanna Be Your Lover" było na liście, ale to nie był przebój. Poszedłem z Bobem Geldofem, Paulą Yates i Chrisem Hillem. Bilety się nie sprzedały. Uwierzycie? Koncert Prince'a w Londynie sie nie sprzedał. Audytorium było wtedy miejscem, gdzie się tańczyło. Prince doszedł do piosenki I wanna "Jack you off" (Chcę ci zrobić loda). Grał wersję rozszerzoną. Nigdy nie zapomnę, jak Chris Hill dyrektor muzyczny, krzyczy: "Chcę ci zrobić loda!". Muzycznie to było tak ekscytujące, że nie miało znaczenia, jakie to są słowa. Nikt się nad tym nie zastanawiał. Chris Hill, a znam go prywatnie, nie chciał robić loda Prince'owi. Ale ogólna ekscytacja, to co Prince potrafił wywołać, sprawiła, że wszyscy oszaleli, skandując: "zrobić ci loda!". Wyobrażacie sobie taki tłum? Prince to potrafił. Nie będąc jeszcze sławnym. Ale to był ten typ niezwykłego wykonawcy.
Wykonawcy łączącego wtedy niepasujące do siebie światy r'n'b i punk rocka. Artysty, który posługiwał się dwuznacznym wizerunkiem. To była wtedy duża odwaga, prezentować image mieszający prezencję mężczyzny i kobiety, heteroseksualisty i przerysowanego geja. Nikt wcześniej przed nim tego nie robił. A on wiedział, że to zwróci na niego uwagę.
A na koniec anegdota o Prince'ie i Michaelu Jacksonie:
Miksowałem film "Under The Cherry Moon". To było w Hollywood. Miałem ze sobą masę rolek z nagraniami. Zaparkowałem przed studiem nagraniowym. Wziąłem te wszystkie taśmy. Jakoś mi się udało. Zobaczyłem Prince'a rozmawiającego z kimś, kto stał do mnie tyłem. Podchodzę i widzę, że to Michael Jackson. Pomyślałem: "Nieźle!". Niedawno nagrałem dość popularną płytę z zespołem The Jets. Prince był z tego dumny, bo się przyjaźniliśmy. Podszedłem, a on pyta:
- David, znasz Michaela?
- Nie.
- Cześć, jak się masz?- Michael do mnie.
- Cześć.
Zaczęli omawiać jakieś wspólne przedsięwzięcie. Nie chciałem im przeszkadzać. Odwróciłem się i idę. I słyszę jak Prince mówi do Michaela Jacksona: "nie ma czasu by z Tobą porozmawiać. Nagrał przebój".
Jezu!
Wszedłem do studia i usiadłem. W filmie miksuje się muzykę, dialogi i efekty. Czterech ludzi siedzi za długą konsolą. Jest jak w kinie, tylko brakuje widowni. Miedzy ekranem i konsolą stal stół do ping- ponga. Miksujemy. Wszystko brzmi dobrze. Przyszedł Prince z ochroniarzem, Michael z ochroniarzem. Prince był podekscytowany, zadowolony z efektu. Podszedł do Michaela Jacksona. Dodam, że Prince uwielbia rywalizację. Zapytał:
- Chcesz zagrać w ping- ponga?
- Nie umiem w to grać, ale spróbuję- Michael na to.
Zaczęli grać. Odbijają piłeczkę, a my próbujemy pracować. To było wkurzające. Nie do wiary. Chciałem zadzwonić i komuś to opowiedzieć. Prince i Michael Jackson rozgrywają mecz ping- ponga tuż przed nami. Dźwiękowcy siedzą z taakimi minami.
Kto i jak wygrał- odpowiedź w filmie.